Quantcast
Channel: Pejzaż Horyzontalny | Rzepka
Viewing all 408 articles
Browse latest View live

Co może orzeł?

$
0
0
Coraz nachalniejsza staje się akcja firmowana przez prezydenta RP „Orzeł może”. Celebryci różnej maści prześcigają się w strofowaniu nas, że jesteśmy narodem zbyt ponurym i zachęcają do okazywania większej radości poprzez codzienny uśmiech. I może nie czepiałbym się, tylko denerwuje mnie, gdy ludzie zarabiający po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie chcą uczyć optymizmu tych, którym na miesiąc musi wystarczyć 1,5 albo 2 tysiące złotych. To cokolwiek niesmaczne.
Dziwię się też prezydentowi, że uczestniczy w tej farsie. Przecież jako głowa państwa zdaje sobie, mam nadzieję, sprawę z tego, na jakiej stopie żyją obywatele. Zamiast tych groteskowych haseł i happeningów z różowymi balonikami i ulotkami szpecącymi ulice, wystarczy zadbać o prawidłowy rozwój kraju, o godziwe zarobki dla ludzi, a humor i uśmiech gościć będzie na naszych twarzach od rana do wieczora.
Gdy Polacy będą zarabiać po 5-6 tysięcy złotych miesięcznie, będą się radować jak Niemcy, Anglicy czy Holendrzy. Inaczej nie pomogą śmieszne hasła i namolne starania dyspozycyjnych celebrytów i mediów.

Tomasz Połeć

Tajemnica kradzieży arcydzieła

$
0
0
W tej historii kryminalnej jest wszystko – kradzież obrazu wartego kilka milionów dolarów, zamieszane w nią tajne służby, tajemnicza śmierć komendanta policji, który wpadł na trop złodziei. Pojawia się także Krzysztof W., który dostarczył policji informacje o skradzionym obrazie. Było o nim także  głośno w związku ze sprawą szantażowania Krzysztofa Piesiewicza przez striptizerkę. W tle tej sprawy pojawia się także Bronisław Komorowski.

W nocy z 18 na 19 października 1995 roku, nieznani sprawcy włamali się do kościoła pod wezwaniem św. Erazma w Sulmierzycach koło Radomska. Rabusie weszli przez okno witrażowe, po przepiłowaniu bezgłośną pilarką krat i wybiciu szyby witrażowej. Zdjęli obraz z ołtarza głównego, wyjęli z ram (nie mieścił się razem z ramą w oknie) i wynieśli. Odtąd ślad po nim zaginął.
Skradziony obraz to dzieło Lucasa Cranacha „Madonna z Dzieciątkiem”, jeden z najcenniejszych obrazów malarstwa obcego, jaki znajdował  się  w zbiorach polskich. W katalogu „Malarstwo europejskie w zbiorach polskich", wydanym w 1955 r. (II wydanie 1958 r.), obraz Cranacha znajduje się pod pozycją 113.
Obraz wykonany został około 1530 roku, w technice tempery na lipowej desce. Według przekazów, trafił do Sulmierzyc w drugiej połowie XVI wieku. Kupili go właściciele wsi, Sulmierscy. W 1666 roku uznano obraz za cudowny, w 1747 r. posiadał srebrną sukienkę. Obraz znajdował się w głównym ołtarzu. Wielokrotnie był ratowany z pożarów, które dotykały sulmierzycką świątynię. W czasie II wojny światowej biskup Teodor Kubina ukrył go przed Niemcami. Na główny ołtarz obraz powrócił w roku 1953.

Zginął, bo za dużo wiedział

W Wigilię Bożego Narodzenia 1995 roku auto st. asp. Marka Stupińskiego - na prostej drodze - wyleciało w powietrze i uderzyło w drzewo. Dwa miesiące wcześniej z kościoła pod wezwaniem św. Erazma w Sulmierzycach nocą skradziono obraz Cranacha.
Stupiński, świeżo mianowany komendant, prowadził śledztwo w tej sprawie. Młody ambitny policjant wpadł na trop złodziei. Ustalił, że jeden z mieszkańców zauważył przed kradzieżą „kręcącego się” koło świątyni poloneza na warszawskich blachach i zanotował jego numery. Auto należało do paserki, która zorganizowała kradzież na zlecenie antykwariusza P. mieszkającego w Wielkiej Brytanii.
Kilka dni po nieudanej policyjnej prowokacji (jeden z uczestników prowokacji zdekonspirował się), funkcjonariusze znaleźli w lesie pod Warszawą zabitego jednego z polskich współpracowników antykwariusza. On sam zniknął.
Komendant Stupiński dzięki policyjnym kontaktom ustalił, że P. był podejrzewany o handel narkotykami, przemyt papierosów, alkoholu na dużą skalę i handel ludźmi. Ale, gdy próbował dotrzeć do jego kartoteki, okazało się, że jego dane były zastrzeżone przez Urząd Ochrony Państwa. Wskazywało to, że w kradzież obrazu mogą być zamieszane służby specjalne.
- Marek  zaczął się bać, był skryty a pod poduszkę - co odkryłam ścieląc łóżko - kładł pistolet, czego nie robił nigdy dotąd – opowiadała wówczas Dorota N., towarzyszka życia Stupińskiego.
Stupińskiemu jednak udało się dotrzeć do P. Przedstawił się jako funkcjonariusz Komendy Stołecznej Policji. 20 grudnia 1995 roku miał się z nim spotkać. Do spotkania nie doszło, ponieważ jego zwierzchnicy tak je zorganizowali, że groziła mu dekonspiracja. Dlatego w porę się wycofał.
Trzy dni potem komendant Stupiński zginął. Tajemnicę zabrał do grobu. Śledztwo w sprawie jego tajemniczej śmierci też utknęło w miejscu.
St. asp. Marek Stupiński,  komendant komisariatu policji w Sulmierzycach koło Radomska, śledztwo w sprawie kradzieży obrazu z miejscowego kościoła przypłacił życiem. Tak twierdziła jego ówczesna towarzyszka życia Dorota N. Sprawą tą zajmowałem się w 1997 roku razem z Leszkiem Misiakiem. Pracowaliśmy wówczas w „Expressie Wieczornym”. Dorota N. zgłosiła się do nas z prośbą, abyśmy wyjaśnili zagadkę śmierci Stupińskiego. Okazało się, że znał tę sprawę  Zbigniew Bujak - znany opozycjonista, wówczas poseł Unii Pracy. Po rozmowie z posłem, pojechaliśmy do Radomska. Historia okazała się niezwykle interesująca. Opisaliśmy ją w reportażu „Za dużo wiedział”, który ukazał się 21 lutego 1997 roku.
Wydawało się, że sprawa obrazu została zapomniana. Tymczasem kilka lat temu Krzysztof W. ogrodnik z Żywca i informator CBŚ, poinformował policję, że złodzieje umieścili fotografię obrazu Cranacha, oraz zabytkowej Biblii prawosławnej z ryngrafami, na stronie internetowej. Ogrodnik wskazał osoby, które chciały sprzedać kradzione dzieła sztuki, ale prokuraturze nie udało się zebrać dowodów, aby je  oskarżyć.
Tymczasem Krzysztof W. poszedł z prośbą o interwencję w sprawie obrazu do Jarosława Gowina, posła PO. Powiedział posłowi, że śledztwo dotyczące obrazu było celowo blokowane. Po interwencji Gowin dostał odpowiedź z krakowskiej prokuratury, że śledztwo zostało wszczęte. Wszczęto je jednak na krótko. W 2009 roku znów zostało umorzone. Obrazu też nie odzyskano.

Haki dla Komorowskiego

Krzysztof W., to niezwykle barwna postać.  Jak się okazało, był on dla organów ścigania kopalnią wiedzy na różne tematy. Z jego usług często korzystał m.in. CBŚ. Ogrodnik wiedział wiele o fałszerstwach dolarów i euro (przyniósł nawet organom ścigania sfałszowane falsyfikaty), znał lewe interesy na placówkach dyplomatycznych, miał wiedzę o przestępstwach akcyzowych, narkotykowych, handlu technologią militarną.
Ten cenny dla organów ścigania informator został nagle zatrzymany. W czerwcu 2011 roku Krzysztof W. oczekiwał na lotnisku w Krakowie na transport miliona paczek papierosów, dostarczonych czarterowym lotem z Turcji. Wówczas pisano o tej sprawie, że to wielki przemyt, i że W. ma związek ze spec służbami. Ogrodnik trafił do aresztu. Niektórzy wiązali tę sprawę z doniesieniem na Bronisława Komorowskiego złożonym przez W. do prokuratury.
14 sierpnia 2010 roku do Prokuratury Rejonowej Warszawa - Śródmieście wpłynęło doniesienie Krzysztofa W. o możliwości popełnienia przestępstwa przez Bronisława Komorowskiego, który w lutym i marcu w 2008 r. miał namawiać  go, aby poszukał haków na ludzi z PIS.
Krzysztof W. – jak sam twierdził - znał wcześniej Bronisława Komorowskiego i dlatego poszedł do niego. Miała być przy tej rozmowie posłanka PO Janina Zakrzewska i jeszcze dwie osoby. W.  rzekomo nagrał tę rozmowę. Miał podczas niej prosić obecnego prezydenta, wtedy posła i wicemarszałka Sejmu, aby pomógł mu odzyskać pieniądze, około miliona złotych, za wykonane prace na rzecz szpitala specjalistycznego w Radomiu. Rozmowa odbyła się w biurze poselskim marszałka. W trakcie rozmowy marszałek miał rzekomo złożyć W. obietnicę pomocy w windykacji należności. „Gazeta Polska Codziennie" sugerowała nawet, że prezydent chciał zapłacić ogrodnikowi za tajny aneks raportu WSI.
Prokuratura nie wszczęła jednak śledztwa. Postępowanie w tej sprawie było prowadzone przez  Prokuraturę Rejonową Warszawa-Śródmieście Północ pod sygn. 4 Ds 1671/10 „w sprawie niedopełnienia obowiązków przez posła RP Bronisława Komorowskiego na przełomie września i października 2007 r. w Biurze Poselskim w Warszawie poprzez niepodjęcie interwencji w sprawie zawiadamiającego oraz w sprawie pomówienia zawiadamiającego w 2010 r. poprzez nazwanie go „typowym naciągaczem". Postanowieniem z dnia 17 września 2010 r. prokurator odmówił wszczęcia śledztwa w przedmiotowej sprawie. Z treści zawiadomienia nie wynika, aby Bronisław Komorowski w lutym i marcu 2008 r. namawiał zawiadamiającego by „poszukał haków na ludzi z PIS". Decyzja o odmowie wszczęcia śledztwa jest prawomocna.” – stwierdziła prokuratura.

Obiecał  „powstrzymać” media

Krzysztof W. zasłynął także z innych sensacyjnych spraw. Podczas przeszukania jego domu, policjanci znaleźli teczki z wycinkami i zapiskami o politykach z pierwszych stron gazet. Podobno miał proponować haki kompromitujące polityków Marcinowi Przeciszewskiemu, szefowi Katolickiej Agencji Informacyjnej. W. przedstawiał się też jako kuzyn Władysława Frasyniuka, byłego opozycjonisty. Sam Frasyniuk temu zaprzeczył.
Krzysztof W. występuje także m.in. w tle znanej historii z wówczas senatorem PO, Krzysztofem Piesiewiczem.  W 2009 roku media obiegło nagranie wideo, na którym znany adwokat i scenarzysta filmowy występuje w kolorowej sukience na ramiączka i wciąga nosem biały proszek, podawany przez młodą kobietę.
Piesiewicz był obrońcą w procesach politycznych w PRL, m.in. w procesie działaczy Solidarności i KPN. W 1985 roku był oskarżycielem posiłkowym w procesie oficerów SB, sądzonych za uprowadzenie i zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki. Zasłynął jako współautor scenariuszy filmowych do 17 filmów Krzysztofa Kieślowskiego, m.in. „Bez końca", „Dekalog", „Podwójne życie Weroniki", „Trzy kolory". Był za nie wielokrotnie nagradzany, a scenariusz filmu „Trzy kolory - czerwony" był nominowany do Oscara.
Kompromitujące kilkuminutowe filmy nagrały - w 2008 roku - dwie kobiety, jak się okazało jedna z nich była striptizerką. Szantażyści domagali się pieniędzy od Piesiewicza, grożąc, że w przeciwnym razie przekażą filmy mediom. Senator zapłacił, ale potem zawiadomił prokuraturę. W grudniu 2009 r. filmy opublikował „Super Express". Jednak przed tą publikacją, w październiku 2009 roku, do Piesiewicza miał zgłosić się Krzysztof W. Ogrodnik wiedział o nagranych filmach, co zdziwiło senatora. Zaproponował, że może powstrzymać media przed ich publikacją. Piesiewicz poinformował o dziwnej propozycji W. prokuraturę. Krzysztof W. przedstawił jednak prokuraturze inną wersję. Stwierdził, że chciał ostrzec Piesiewicza - kierując się szlachetnymi pobudkami.
Krzysztofowi W. wówczas się upiekło – nie trafił do aresztu. Dwa lata później, w 2011 roku już nie miał tyle szczęścia – trafił za kratki po zatrzymaniu na lotnisku w Krakowie.
Złodzieje obrazu Cranacha, na których doniósł policji, mają się natomiast świetnie. Kradzież obrazu, która pociągnęła za sobą śmierć dwóch osób – komendanta Stupińskiego i współpracownika zleceniodawcy kradzieży – do dziś nie została wyjaśniona. Zapewne dlatego, że  policja i służby specjalne wykazały się dziwną, aby nie rzec celową, nieudolnością.

Tomasz Połeć

Tekst opublikowany w 3 numerze Magazynu Kryminalnego REPORTER - w sprzedaży od 5 czerwca


Kozłowska-Rajewicz musi odejść - podpisz apel

$
0
0
Ostatnie dni przyniosły nowe informacje o kolejnych próbach podważania konstytucyjnego prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie ze swoimi przekonaniami. Tym razem szczególnie niepokojące, bo stoi za nimi Pani Minister Agnieszka Kozłowska-Rajewicz Pełnomocnik Rządu ds. Równego Traktowania.

Jej pomyślany jako narzędzie obyczajowej rewolucji Krajowy Program Działań na Rzecz Równego Traktowania na lata 2013-2015 ma służyć walce m.in. o obowiązkową edukację seksualną i tzw. edukację równościową. Pani Minister pragnie by polskie dzieci mogły być już od najmłodszych lat legalnie deprawowane w szkołach i przedszkolach przez edukatorów seksualnych opowieściami o związkach homoseksualnych, uczone akceptacji dla różnych, w tym także dewiacyjnych form seksualności, indoktrynowane tzw. prawem do aborcji. To kolejna odsłona ideologicznych ataków na rodzinę  złożoną z mamy i taty. Traktowanie ich obojętnie doprowadzi nas do sytuacji podobnej jak we Francji. Tam już nawet wielomilionowe manifestacje uliczne nie są w stanie powstrzymać polityków od zalegalizowania małżeństw homoseksualnych z prawem do adopcji dzieci. Dlatego pozwalam sobie zwrócić się z gorącą prośbą o podpisanie  przygotowanego na naszej stronie


 (...)


Paweł Woliński
/Fundacja Mamy i Taty/

Treść apelu:
  

Szanowny Panie Premierze.



Jako obywatel korzystający z pełni praw publicznych, w tym z czynnego prawa wyborczego, mam w pamięci Pańskie expose wygłoszone w Sejmie 18 listopada 2011 roku. Mówił Pan wtedy: "nasza koalicja, polski rząd, instytucje życia publicznego, państwo polskie nie jest od tego, aby przeprowadzać obyczajową rewolucję". 

Zwracam się zatem do Pana z apelem o dotrzymanie złożonej w ten sposób obietnicy i żądam zdymisjonowania Pełnomocnik Rządu do Spraw Równego Traktowania, Panią Minister Agnieszkę Kozłowską-Rajewicz .

Pani Minister w ostatnich dniach i miesiącach dała, zbyt już niestety liczne, dowody na to, że chce odgrywać właśnie w szeregach polskiego rządu, ale też jako polityk partii i poseł w klubie sejmowym, rolę przodownika rewolucji obyczajowej. Narzucać innym własne, coraz bardziej skrajne poglądy, dając w ten sposób przykład nietolerancji i stosując ideologiczną przemoc.

Ostatni atak Pani Minister na „rodzinnocentryczny typ społeczeństwa” polskiego ujawnił, całkowicie niedopuszczalne u urzędnika państwowego składającego, podobnie jak Pan, w trybie artykułu 151 Konstytucji RP przysięgę na wierność jej postanowieniom, swoiste „uczulenie” na treść normy ustrojowej wyrażonej w artykule 18 tejże Konstytucji - „Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej”. Wyraźna przy tym u Pani Minister nadaktywność w sprawach obyczajowych i ideologii gender znajduje z kolei swój wyraz w coraz to nowych obszarach.

Pierwszy z nich to sprawa edukacji seksualnej i poruszania tematyki homoseksualizmu w szkołach oraz cenzurowania w tym zakresie podręczników do biologii, wiedzy o społeczeństwie oraz wychowania do życia w rodzinie. Z korespondencji pomiędzy Panią Minister a Ministerstwem Edukacji Narodowej wynika, że zaangażowała się ona po stronie środowisk dążących do nasycenia (zgodnie ze wskazaniami WHO) treści nauczania, m.in już dla 4-6 latków, wiedzą o masturbacji we wczesnym dzieciństwie, tzw. prawie do aborcji oraz różnych koncepcjach związków w tym tzw. związkach alternatywnych i homoseksualnych.

Publicznym wyrazem m.in. tej postawy stał się patronat nad publikacją dla nauczycieli wydaną przez Kampanię Przeciw Homofobii pt. "Lekcja Równości.". Pani Minister autorytetem polskiego państwa poleca ją nauczycielom jako źródło rzetelnej wiedzy, podczas gdy powielanych jest tam szereg starych, dawno już obalonych w nowszych badaniach, mitów środowisk homoseksualnych. Jak choćby ten, że "w społeczeństwie około 8% osób to osoby o nieheteroseksualnej orientacji seksualnej (geje, lesbijki, osoby biseksualne)", gdy w rzeczywistości odsetek ten nie przekracza zwykle 2-3%.

Kolejnym faktem, który potwierdza ideologizację działań Pani Minister jest objęcie patronatem tegorocznej Parady Równości. Towarzyszyła temu drobna ale wymowna skądinąd okoliczność, otóż decyzja ta podjęta została na podstawie wniosku organizatora nie podpisanego imieniem i nazwiskiem, ale sygnowanego przez osobę podającą się za "Jej Perfekcyjność". Nasuwa się pytanie, czy ten sposób uprzywilejowania organizatorów wobec reguł kodeksu postępowania administracyjnego jest właśnie, pożądanym przez Panią Minister, przykładem równego traktowania? Istotą sprawy patronatu jest jednak co innego, a mianowicie samo działanie Pani Minister, polegające na udzieleniu poparcia postulatom Parady, pośród których znajduje się m.in. żądanie uchwalenia ustawy o związkach nie będących małżeństwami oraz wprowadzenia do szkół tzw. neutralnej światopoglądowo edukacji seksualnej i otwartości na inność w tej dziedzinie. Oznacza to w praktyce, jak pokazują doświadczenia niemieckie m.in.: wspieranie masturbacji od wczesnego dzieciństwa, przygotowanie do inicjacji seksualnej w dowolnie wczesnym wieku,  uczenie już w pierwszych klasach szkoły podstawowej zakładania prezerwatywy na plastikowego penisa i przedstawianie pigułki antykoncepcyjnej jako produktu kosmetycznego, a także wczesne wprowadzanie w różne techniki seksualne jak seks oralny i analny oraz oswajanie dzieci z pornografią w tym także homoseksualną.

Takie działania muszą być traktowane jako jawna próba dążenia do faktycznego podważenia konstytucyjnego prawa rodziców: do wychowania dzieci (art. 48 ust. 1 Konstytucji RP) oraz zapewnienia im nauczania moralnego (art. 53 ust. 1. Konstytucji RP) zgodnie z własnymi przekonaniami. Oczekuję ponadto odpowiedzi jak to możliwe, że w sytuacji głębokiego kryzysu demograficznego, w skład Pańskiego rządu wchodzi osoba, która podejmuje tak jednoznaczne działania na rzecz osłabienia rodziny, jedynej instytucji zdolnej odbudować i zapewnić stabilność demograficzną kraju.

Dobitnym przykładem arogancji Pani Minister wobec oczekiwań społecznych oraz stosowania, wrogiej rodzinie złożonej z kobiety i mężczyzny, przemocy ideologicznej jest ogłoszony projekt Krajowego Programu Działań na Rzecz Równego Traktowania na lata 2013-2015. Można tam m.in. przeczytać, że ze zrealizowanych na zlecenie Pełnomocnika badań sondażowych prowadzonych w ramach projektu "Równe Traktowanie Standardem Dobrego Rządzenia", (CEAPP, 2012) wynika iż 78% Polaków uważa, że "większą niż do tej pory uwagę należy poświęcić rodzinom wielodzietnym", drugiej po niepełnosprawnych (82%) grupie, którą zdaniem badanych "rząd powinien objąć działaniami na rzecz równego traktowania".

Wobec tak jednoznacznych wskazań przygotowany przez Panią Minister program nie zajmuje się jednak wcale wielodzietnością, ale głównie przemocą wobec kobiet, a jednym z głównych beneficjentów planowanych w nim działań są środowiska osób homoseksualnych.  Wskazuje na to już sama analiza tekstu programu, gdzie temat "przemoc" występuje 183 razy, "seks" 97 razy, "płeć" 62 razy, "orientacja seksualna" 31 razy, "LGBT" 23 razy, "gender" 12 razy a "rodzina wielodzietna" tylko 4 razy i to wyłącznie w kontekście prezentacji wyników przytoczonych badań, a nie jakichkolwiek planowanych działań.

Podobnie wybiórcza jest sama strona internetowa Pani Minister www.rownetraktowanie.gov.pl, gdzie dyskryminacja ze względu na stan rodzinny i cywilny nie jest ani razu wymieniana w zakresie kompetencji Pełnomocnika, tak jak ma to miejsce w rozporządzeniu Rady Ministrów z dnia 22 kwietnia 2008 r. w sprawie Pełnomocnika Rządu do spraw Równego Traktowania (Dz.U.2008.75.450 zm. Dz.U.2010.109.710).

W obecnej sytuacji dalsze utrzymywanie na tym stanowisku osoby tak jawnie dyskryminującej prawa rodzin, w tym szczególnie narażonych na wykluczenie społeczne i gorsze traktowanie rodzin wielodzietnych (wg. GUS 47% rodzin z czwórka i większą liczbą dzieci żyje w Polsce poniżej relatywnej granicy ubóstwa) oraz dążącej do faktycznego pogwałcenia konstytucyjnych praw i wolności rodziców w obszarze wychowania, uznam za świadome i celowe działanie na szkodę polskich rodzin i dorastających w nich dzieci, i to w tak niedawno ogłoszonym przez Pana w Polsce Roku Rodziny, tej samej Polsce, która zajmuje pod względem dzietności 209 miejsce na 223 kraje świata.


TU PODPISZ



Orzeł już nie może...

$
0
0


Dymek ukazał się w 3 numerze magazynu kryminalnego REPORTER - już w sprzedaży

Sprawiedliwość nie dla szaraczków

$
0
0
W III RP nasilił się ostatnio pewien problem z wymiarem sprawiedliwości. Objawia się on tym, że kiedy wina oskarżonych wydaje się oczywista ponieważ dowody przestępstwa są udokumentowane i widoczne jak na dłoni, wówczas zapadają wyroki uniewinniające. Kiedy zaś dowodów brak, a oskarżenie opiera się jedynie na pomówieniu, sądy skazują ludzi na więzienie lub wydają kontrowersyjne postanowienia o aresztowaniu.

Europoseł Janusz Wojciechowski zaangażował się w sprawę Grzegorza Wiechy, młodego człowieka ze wsi pod Kielcami skazanego na karę 7 lat więzienia za rzekomy udział w pobiciu i okradzeniu starszego mężczyzny. Jedynym  dowodem, mającym świadczyć o winie Wiechy, były w tym procesie zeznania recydywisty i rzeczywistego sprawcy rozboju, który licząc na łagodniejszy wyrok pomówił  niewinnego chłopaka o współudział. Jest bowiem taki przepis, że kiedy sprawca wskaże co najmniej dwóch wspólników, wtedy może liczyć na nadzwyczajne złagodzenie kary. Ponieważ faktycznych rozbójników było dwóch, główny oskarżony dobrał sobie trzeciego – Grzegorza Wiechę, a sąd na podstawie tych zeznań wydał na niego wyrok.  Sprawa wydaje się beznadziejna, bo Sąd Najwyższy odrzucił kasację. W poszukiwaniu sprawiedliwości pisał więc poseł Wojciechowski do Rzecznika Praw Obywatelskich, bo poznał tę sprawę w szczegółach i w odczuciu tego byłego sędziego,  spotkała chłopaka wielka krzywda.

Innym, tym razem głośnym skandalem była decyzja sądu o przetrzymywaniu przez osiem miesięcy w areszcie  słynnego kibica warszawskiej Legii,  autora hasła o „matole”,  Piotra Staruchowicza.  W jego przypadku oskarżenie również opiera się na zeznaniu jednego świadka, koronnego. Niejaki „Hanior”, skruszony przestępca twierdzi, że „Staruch” miał handlować narkotykami. Szkopuł jednak w tym, iż brak jest  na to jakichkolwiek innych dowodów. Nie ma zapisu monitoringu ze stacji benzynowej, na której miało dojść do transakcji, w domu oskarżonego nie natrafiono na ślady narkotyków, a rzekomy pośrednik w handlu nie był przez śledczych przesłuchany, bo gdzieś zniknął.  Sami sędziowie niejednokrotnie przyznają w rozmowach, że wprowadzona w połowie lat 90. zeszłego wieku  instytucja świadka koronnego nie sprawdza się, że jest często nadużywana i przez to właściwie już się skompromitowała. Jednak, jak widać,  nie w przypadku „Starucha”. Można by to wszystko uznać za farsę,  gdyby nie fakt, że Staruchowicz  jednak te kilka miesięcy za kratkami spędził.

Nie wiem kto ukuł powiedzenie, że wyroków sądu nie powinno się komentować. To jakaś niedorzeczność. W demokracji każda władza, a sądy w Polsce są trzecią władzą, powinna być poddawana społecznej kontroli. Komentowanie wyroków  jest właśnie jej formą. Jeśli wyroki wydawane przesz sądy urągają elementarnym zasadom sprawiedliwości, jeżeli coraz częściej odbiegają one od odczuć większości społeczeństwa,  to oznacza , że ta demokracja jest w bardzo kiepskim stanie.

Długie lata czekali uczestnicy robotniczych protestów na Wybrzeżu  i rodziny zamordowanych ofiar  Grudnia 70. na sprawiedliwe osądzenie sprawców tamtej masakry.  Doczekali się wyroku uniewinniającego dla Stanisława Kociołka i łagodnych wyroków dla dwóch  wojskowych biorących udział w pogromie robotników. Mimo, że  powszechnie wiadomo – to on był wtedy najwyższym funkcjonariuszem partyjnym i  państwowym na Wybrzeżu, to do niego należały wszelkie decyzje i to on przede wszystkim odpowiada za masakrę. „Krwawy Kociołek, to kat Trójmiasta”. Wszyscy wtedy słyszeli,  jak apelował do ludzi, by wyszli z domów do pracy posyłając ich wprost pod milicyjne i wojskowe kule. Niestety, sąd nie dopatrzył się związku… Na ten wyrok Janek Wiśniewski padł po raz drugi.

Cała Polska widziała film - materiał operacyjny Centralnego Biura Antykorupcyjnego, w którym siedząca na parkowej ławeczce Beata Sawicka bierze łapówkę.  Widział to również warszawski Sąd Apelacyjny, a mimo to uchylił wyrok z pierwszej instancji i  uniewinnił byłą poseł. W uzasadnieniu sędzia Paweł Rysiński opowiadał bajki o „zatrutym drzewie”. Nie sposób nie zauważyć, że tenże sąd był dotychczas  wyjątkowo szczodry dla „ofiar” CBA.  W 2007 roku  trzyosobowy skład z Pawłem  Rysińskim na czele wydał postanowienie o zwolnieniu z aresztu kardiochirurga Mirosława G., tego samego, którego Sąd Okręgowy w Warszawie  w osobie Igora Tulei skazał  na początku roku za korupcję. Jeśli więc dojdzie w tej sprawie do apelacji i rozpatrywać ją będzie sędzia Rysiński to… dopowiedz sobie, Drogi Czytelniku, sam.




Tekst ukazał się w 3 numerze magazynu kryminalnegoREPORTER

PS. 
Okazuje się, że życie dopisuje kolejne dramaty.
W tym samym czasie inny sąd zawiesza proces Kiszczaka, bo biegli twierdzą, że stan jego zdrowia nie pozwala,  by był on sądzony za śmierć górników w kopalni "Wujek".

Parada obłudy

$
0
0
Niejaki Biedroń twierdzi, że został w sobotę pobity pod pewną knajpą w Warszawie. Niestety nie jest w stanie pokazać choćby jednego siniaka na potwierdzenie tej „napaści”, co nie przeszkadzało usłużnym mediom wszcząć alarm, że w Polsce homofobia podnosi głowę, a ten atak to przejaw faszyzmu.

Tak więc homoseksualna komedia trwa w Polsce niestety w najlepsze. W sobotę odbył się w Warszawie marsz równości, na którym z plakietkami VIP-ów gościli Kalisz i Senyszyn. I tu kompletnie nie rozumiem organizatorów, bo żeby zapraszać na trybunę ludzi, którzy przecież wspierali system ewidentnie tępiący homoseksualistów!? Przecież Kalisz i Senyszyn byli członkami PZRP, a jak wiadomo, w PRL-u homoseksualistów ścigano jak przestępców. SB zakładała każdemu ujawnionemu teczkę. Zmuszano ich do podpisywania różnych oświadczeń, poddawano wielogodzinnym przesłuchaniom, niejednokrotnie bito.

Może więc homoseksualiści powinni mówić, że w Polsce łeb podnosi komunizm, a nie faszyzm? No cóż, ludzie pokroju Kalisza czy Senyszyn, jak trzeba będą lewicowi, jak trzeba to prawicowi, byleby na paradach stać na trybunie!

Tomasz Połeć


fot. screenshot

Kto zabił Lecha Grobelnego?

$
0
0
Był symbolem rodzącego się w Polsce kapitalizmu. Lech Wałęsa obiecał, że puści go w skarpetkach, i puścił. Grobelny, mimo że praktycznie został oczyszczony z zarzutów, stracił gigantyczny majątek. Kilka tygodni przed śmiercią obwieścił, że przygotowywany jest zamach na Jarosława Kaczyńskiego. Wkrótce po tym został zamordowany.

- O tym, że Grobelny został zamordowany, jestem przekonany od momentu, gdy tylko pojawiła się informacja o jego śmierci. Nie był na nic chory. Nie był osobą, która targnęłaby się na własne życie. Wielokrotnie powtarzał, że nic nie było w stanie go złamać. Prawdopodobnie zgubiło go gadulstwo, które już w 1990 roku sprowadziło na niego kłopoty. Lubił, gdy zajmowały się nim media, dlatego zdarzało mu się mówić za dużo – mówi bliski znajomy Lecha Grobelnego.

Symbol kapitalizmu

Przed laty, Lech Grobelny - z zawodu fotograf - był symbolem rodzącego się w Polsce kapitalizmu. Fortuny dorobił się już pod koniec lat 70. XX wieku, handlując w całej Polsce obrazkami z wizerunkiem Jana Pawła II.
W 1989 roku był już właścicielem studiów fotograficznych, sieci kantorów, firmy Dorchem oraz Bezpiecznej Kasy Oszczędności - parabanku oferującego znacznie wyższe oprocentowanie lokat niż PKO. Blisko 11 tysięcy Polaków pożyczyło mu około 9,5 miliarda starych złotych.
W telewizji Grobelny zasiadał do telewizyjnych debat z prezesem NBP Marianem Krzakiem czy wicepremierem Leszkiem Balcerowiczem. I wychodził z tych konfrontacji obronną ręką.
Już wówczas mówił dużo i z nikim się praktycznie nie liczył. To on zakazał przyjmowania w swoich kantorach banknotów 200- złotowych - wprowadzonych przez Balcerowicza - gdyż jego zdaniem nie miały żadnych zabezpieczeń i można było je podrabiać na kolorowym ksero.
- To była spora przewałka – opowiadał mi podczas swojego pobytu w areszcie śledczym przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie – te dwusetki masowo podrabiano i wykupywano dolary w kantorach. Potem dewizy wypływały na Zachód, a do kraju wjeżdżał spirytus. Sporo wtajemniczonych osób zrobiło na tym fortuny. Przeciwstawiłem się temu układowi i przestałem być dla niego wygodny.
Głośno mówił, komu i na co pożyczył lub dał pieniądze, pojawiały się nazwiska z pierwszych stron gazet. W tym szefa bardzo wpływowej gazety.
To nie mogło dobrze mu wróżyć.
Mimo to Grobelny miał gest, lubił się dobrze bawić. Na ten temat krążą legendy. Niekiedy sam dał się wkręcić w jakąś mistyfikację.  Piotr Tymochowicz wymyślił przed laty, że do Warszawy ma przyjechać księżna Karin Sobieski zu Schwarzenberg, siostra księżnej Monako. Faktycznie była to tylko znajoma jego matki o nazwisku  Schwarzenberg. Nie mniej wiele osób uwierzyło, że ma do czynienia z księżną. Grobelny obiecał jej, że wyśle tiry z pomocą humanitarną do Etiopii. Póki co, wysłał do „księżnej” pod warszawski hotel Marriott  karetę wypełnioną kwiatami. Jednak nie zdążył się oświadczyć Sobieskiej, gdyż dziennikarze szybko wykryli i nagłośnili mistyfikację.

Urlop czy ucieczka

Latem 1990 roku zakończył się jednak beztroski czas dla Lecha Grobelnego. W lipcu wyjechał na urlop, w kraju pozostawił majątek wartości ponad 6 milionów dolarów. To na owe czasy była gigantyczna fortuna. W kilka dni potem media podały, że Grobelny uciekł z gotówką szacowaną na 3 miliony dolarów.
- Niektórym redakcjom pożyczyłem pieniądze, więc mogło im zależeć, żeby zrobić ze mnie aferzystę i pieniędzy nigdy nie oddać – twierdził przed laty w rozmowie ze mną.
Faktem jest, że wkrótce po jego wyjeździe z Polski, jego majątek prywatny i firmowy rozpłynął się w dziwny sposób: - Moje firmy były i są rozkradane, zostały jedynie budynki i jakaś część maszyn. Komornicy to pozajmowali, jednak nikt odpowiednio nie zabezpieczył. Z mojego domu znikła biżuteria i inne cenne przedmioty, z sejfów firmy ktoś wyniósł pieniądze. Zabrano kilkanaście ciężarowych mercedesów oraz jacht „Polonez”. Ktoś blisko związany z prokuraturą, zamieszkał w mojej willi na Saskiej Kępie. Po prostu prokuratura podarowała mój majątek różnym ludziom. Zrobiła to na podstawie jakiegoś paragrafu, że to powinny być osoby godne zaufania. A jak się orientujemy, to w Polsce - jeżeli chodzi o pieniądze - osób godnych zaufania za wiele nie ma. Krótko mówiąc, mój majątek oddano do dyspozycji złodziei. Ja zaś będąc w areszcie nie mogłem go chronić ani sprawdzić, co zginęło. Bez prawomocnego wyroku odebrano mi fortunę, znacjonalizowano mnie i nikt za to nigdy nie odpowiedział. Nigdy też nie wyjaśniono publicznie, kto ukradł majątek mój i moich wierzycieli – mówił mi w 1994 roku w areszcie na Rakowieckiej.


Puszczony w skarpetkach

Grobelny na własną rękę rozwikłał niektóre zagadki związane z zagarnięciem jego majątku. W kilku przypadkach składał zawiadomienie do prokuratury. Bez skutku. Wszczynając postępowanie prokuratura musiałaby przyznać się - jeśli nie do popełnienia przestępstwa - to przynajmniej do błędu. Mimo, że nie orzeczono wobec niego przepadku mienia, to zniknęło ono bezpowrotnie.
Stało się tak, jak chciał tego prezydent Lech Wałęsa - jego imiennik został puszczony w skarpetkach. Jak się okazało - po latach - bezprawnie. Nikt oprócz samego zainteresowanego specjalnie się tym nie przejął. Wszak wcześniej przyczepiono mu łatkę „pierwszego aferzysty III RP”. I to piętno obowiązuje do dziś.  Mimo, że sąd nie dopatrzył się w jego czynach przestępstw a prokuratura w końcu umorzyła postępowanie.
Niewykluczone jednak, że osoby, które zagarnęły jego majątek, miały motyw, aby pozbawić Grobelnego życia. O niektórych z nich zdarzało mu się mówić publicznie, że go okradły.
Po jego wyjeździe z Polski, pojawiały się w mediach zaskakujące informacje np. o tym, że napadł na bank w USA i zrabował 3,5 miliona dolarów albo, że popłynął na bezludną wyspę jachtem „Polonez” choć ten pozostał w porcie w Szczecinie.
Grobelny był pierwowzorem postaci Jan Branickiego, bohatera dwóch filmów ("Wielka wsypa" i "Szczur") w reżyserii Jana Łomnickiego. Zagrał go Jan Englert.

Zwolniony i ogołocony

Wkrótce po jego wyjeździe na urlop w 1990 roku i medialnej nagonce, prokuratura wydała za Grobelnym list gończy. Był poszukiwany przez Interpol. Jak twierdził, w tym czasie listownie i telefonicznie wielokrotnie kontaktował się z prokuraturą w Polsce: - Chciałem wrócić i wyjaśnić wszystko na miejscu. Jednak mi to uniemożliwiano.
W 1992 roku, na stacji benzynowej w Niemczech podszedł do patrolu policyjnego i poprosił, aby go aresztowali: - Długo trwało, zanim ich przekonałem.
Z Niemiec został wydalony do Polski. W 1996 roku Sąd Wojewódzki w Warszawie skazał go na 12 lat więzienia za zagarnięcie w latach 1989-1990 ponad 8 miliardów ówczesnych złotych z kasy Dorchemu. W 1997 roku Sąd Apelacyjny w Warszawie uchylił wyrok i zwrócił sprawę prokuraturze, a Grobelnego zwolniono z aresztu. Prokuratura sprawę tę potem ostatecznie umorzyła.
Gdy wyszedł po pięciu latach z aresztu - z liczonego wcześniej w milionach dolarów majątku zostało mu niewiele.
Niemniej na powitanie - w nieco obskurnym pawilonie na Nieszawskiej, który do niego należał - urządził huczny bankiet. Wymyślne dania podawali kelnerzy z Mariottu. Grobelny roztaczał wizję swoich nowych biznesów m.in. medialnych oraz windykacji długów, jako firma „Odzysk”. Na przyjęciu pełno było dziennikarzy, którzy zdali z tego dziwnego eventu prześmiewcze relacje.
Sam Grobelny, jakby chcąc udowodnić tezę Wałęsy o aferzystach puszczonych w skarpetkach, przechadzał się po Warszawie boso. Niewiele sobie robiąc ze złośliwych komentarzy przechodniów.
Zamieszkał na piętrze swojego pawilonu handlowego przy ulicy Wysockiego, z którego wynajmu utrzymywał się. Remontował to swoje lokum, mieszkał ze znacznie młodszą  od siebie  Małgorzatą T. i ich  córką.
Walczył o rekompensatę za zarekwirowane mu mienie.

Znał swojego zbójcę

Kilka tygodni przed śmiercią Grobelnego wyprowadziła się od niego Małgorzata  z dzieckiem. Jak mi powiedziała, wpływ na to miał jego despotyczny charakter: - Miał trudny charakter, nie znosił sprzeciwu, o wszystkim musiał decydować sam. Myślę, że on komuś zaszedł za skórę. Od dawna obawiałam się, że to tak może się skończyć. Jednak nie wiem, kto mógłby to zrobić.
Ciało 56-letniego Lecha Grobelnego znaleziono 2 kwietnia 2007 roku, około godziny 14.30  w jego mieszkaniu na Bródnie.  Policję zawiadomił sąsiad Tadeusz K. Twierdził, że nie widział Grobelnego od około 2 tygodni, a w oknie jego mieszkania widział kota i obawiał się, że zwierzę zostało pozostawione bez opieki.
Policjanci i strażnicy miejscy po wejściu do mieszkania, które nie było zamknięte, znaleźli zwłoki Grobelnego: „Ciało ubrane było jedynie w koszulkę typu T-shirt, czarne spodnie dresowe i skarpetki. Leżało na podłodze, oparte plecami o plastikowe kontenery na butelki z silnie wygiętą ku tyłowi głową (...) oględziny zewnętrzne zwłok wykazały ranę kłutą klatki piersiowej, rana umiejscowiona była na wysokości sutków w po prawej stronie mostka (...)” – czytamy w materiałach prokuratury. Z opisu miejsca zbrodni wynika, że Lech Grobelny miał w ręku nóż a w mieszkaniu panował totalny nieład. Nie zauważono jednak śladów walki. U denata stwierdzono ponadto obecność alkoholu we krwi. Lekarz patolog stwierdził, że zgon nastąpił prawdopodobnie 7 dni wcześniej. Prawdopodobnie w nocy z 23 na 24 kwietnia 2007 roku.
Zastanawiające jest to, że stalowe drzwi do domu Grobelnego były otwarte. Jak mówią jego bliscy, nigdy nie zostawiał otwartych drzwi. Nie wpuszczał też do domu osób, których nie znał: - On był bardzo ostrożny, zawsze zamykał drzwi i okna – mówiła  Małgorzata T. -  Miał na tym punkcie świra. Był przekonany, że jest obserwowany i śledzony.
Prawdopodobnie otworzył swojemu zabójcy, gdyż dobrze go znał. Razem spożywali alkohol i w pewnym momencie gospodarz został zaskoczony przez swojego mordercę. Zdążył jeszcze chwycić nóż, ale na obronę było już za późno.
Początkowo jednak policjanci informowali, że wstępne ustalenia nie wskazują, aby doszło do zabójstwa. Podczas szczegółowych oględzin okazało się jednak, że Grobelny miał w klatce piersiowej ranę kłutą. Jak podano, rana była już zasklepiona. Ten fakt wskazuje, że morderca musiał być zawodowcem, nie zostawił praktycznie żadnych śladów.
Co prawda w mieszkaniu było sporo odcisków palców  i śladów DNA nieznanych osób. Jednak Lech Grobelny był w ostatnim czasie swojego życia niezwykle towarzyski i spotykał się z wieloma ludźmi. Zwłaszcza po wyprowadzce z jego domu Małgorzaty, odwiedzało go wielu znajomych. Większość tych osób przesłuchano, co i tak nie posunęło śledztwa do przodu

Był śledzony

Zdaniem znajomych Grobelnego, od wielu tygodni, jeśli nie miesięcy, był on śledzony: - Nie wiem, czy to była policja czy mafia – mówi jego znajomy – On o tym wiedział i śmiał się z tego. Sam pokazał mi jeżdżący za nim samochód; „Patrz mam darmową ochronę” – powiedział. To się nasiliło po tym, jak zaczął mówić o zamachu na Kaczyńskiego.
Kilka tygodni wcześniej Grobelny poinformował ABW, że niejaki „Szczur" szykuje zamach na ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego. Był to blef czy prawda? – trudno ocenić.
Grobelny mógł mieć dostęp do rozmaitych informacji ze świata przestępczego. Doskonale znał się z mafiosami ze starego Pruszkowa i Wołomina.  Jak mi swego czas powiedział: - Jestem chłopakiem z Woli, w młodości grypsowałem. Potrafię wykorzystać nie tylko głowę, ale i ręce.
Częściej użytek robił z głowy, gangsterka nigdy go nie interesowała, mimo że ocierał się o bandycki świat. Wielu z jego byłych ochroniarzy zaszło daleko w gangsterskiej hierarchii: - Kiedyś byłem świadkiem, jak tłumaczył „Żydowi”, hersztowi gangu z Otwocka: „Po co ty te bomby podkładasz, ruszyłbyś lepiej głową i jakiś biznes otworzył, inaczej cię kiedyś odstrzelą”. I tak się z „Żydem” stało, ale Lechu też nie doczekał starości – opowiada jeden z moich rozmówców.

Poczuł się jasnowidzem

Na kilka tygodni przed śmiercią Grobelny twierdził, że ma zdolności jasnowidzenia. Między innymi informacja o planowanym zamachu na Kaczyńskiego miała być tego efektem.
Być może Grobelny miał coś z wizjonera, gdyż już w 2000 roku przewidział, że Lech Kaczyński będzie prezydentem Polski. W jednym z pism sądowych napisał wówczas: „otrzymuje Pan Lech Kaczyński Minister Sprawiedliwości przyszły Prezydent Rzeczpospolitej Polski”.
Czy zabójstwo byłego biznesmena mogło mieć związek z planowanym zamachem na Jarosława Kaczyńskiego? Tego też nie można wykluczyć.
Kilka dni po jego śmierci Sąd Najwyższy miał zająć się pozwem w sprawie odszkodowania za pięć lat niesłusznego aresztu. Grobelny domagał się od Skarbu Państwa 16 milionów złotych. Ponoć z podobnymi roszczeniami wystąpił do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Wtedy zadzwonił do mnie i próbował zainteresować mnie tym tematem. Obiecałem, że będę na tej rozprawie. Był wyraźnie pobudzony, jakby zdenerwowany.
- Zgubiło go nadmierne gadulstwo – mówi jego znajomy – Tak teraz, jak i kilkanaście lat temu. Gdyby mniej mówił, to byłby jednym z najbogatszych ludzi w Polsce i żyłby jeszcze długo. Dla pewnych ludzi mógł być nadal niewygodny.
Prokuratura Okręgowa Warszawa – Praga umorzyła 13 czerwca 2008 roku śledztwo w sprawie zabójstwa Lecha Grobelnego. Lektura uzasadnienia umorzenia śledztwa nie pozostawia złudzeń, że morderstwa dokonał profesjonalista i zrobił to na chłodno, bez żadnych emocji: „Rana zadana ofierze była śmiertelna, atak skierowano na najważniejszy punkt witalny człowieka – serce. Cios zadany celnie, brak tzw. „nadzabijania”, które jest wyrazem wysokich emocji lub silnych zaburzeń psychicznych. Brak ran defensywnych na ciele ofiary oznacza, iż atak był nagły i narzędzie zbrodni pojawiło się w rękach sprawcy dopiero w momencie ataku (...)”.
- Nie ulega wątpliwości, że zgon Lecha Grobelnego nastąpił na skutek zabójstwa dokonanego przy użyciu noża – konkluduje prokurator Dariusz Tyszka – Przeprowadzone śledztwo, pomimo dokonania szeregu czynności procesowych i operacyjnych, nie doprowadziło doustalenia sprawcy zbrodni.
Adela Grobelna, matka Lecha nie ma wątpliwości,  że  śmierć jej syna mogła być na rękę wielu osobom: - Mam nadzieję, że kiedyś to zostanie wyjaśnione, że dowiem się, dlaczego Leszek zginął.
Przed laty Grobelny opowiedział mi, jak to w Częstochowie zaczepiła go Cyganka i niemal na siłę zaczęła mu wróżyć: - Stwierdziła, że stracę wszystkie pieniądze i zostanę sam, a na koniec ktoś mnie zabije.
- Powiedziała, kto i dlaczego? – zapytałem.
Zignorował moje pytanie.

Janusz Szostak

fot. Janusz Szostak


Tekst ukazał się w 3 numerze magazynu kryminalnego REPORTER

Dzikie finansowanie

$
0
0
Debata, czy partie polityczne powinny być finansowane z budżetu państwa, znów rozgorzała na dobre. Osobiście wolę, żeby politycy dostawali kasę oficjalnie (wiadomo ile), niż mają kombinować z mafią czy grupami interesów za plecami społeczeństwa. Pewnie, że to głupio, gdy z publicznych pieniędzy kupują sobie alkohole, cygara, garnitury czy sukienki (dobrze, że dla żon a nie dla siebie), ale to już kwestia wyborców, czy chcą takich polityków.

Gdyby przeszedł pomysł PO zaprzestania finansowania partii z budżetu, wówczas mielibyśmy polityków typu Rycho, Zbycho, Miro i p. Sawicka, ponieważ tacy właśnie byliby najodpowiedniejsi dla różnych grup interesów. Nie jestem natomiast pewien, czy ktokolwiek z nas by sobie tego życzył.

Może więc warto chwilę pomyśleć, dlaczego jest takie parcie na likwidację publicznego finansowania partii? Czy na pewno chodzi o modną dziś transparentność, czy też może o ułatwienie powrotu różnych dziwadeł politycznych, mających wielką ochotę znów brylować na salonach tego „dzikiego kraju”!

Tomasz Połeć





Jedzą, piją, lulki palą

$
0
0
Amerykański magnat finansowy Robert Kraft twierdzi, że Władimir Putin ukradł mu złoty sygnet Super Bowl, co miało mieć rzekomo miejsce w 2005 roku. Miliarder milczał tak długo na prośbę Białego Domu, która ponoć już przestała obowiązywać.
Kraft - właściciel drużyny futbolowej New England Patriots - przekonuje, że w czasie spotkania z Władimirem Putinem w Petersburgu, pokazał  prezydentowi Rosji sygnet ligi Super Bowl - zdobiony 124 diamentami. Putin pierścień obejrzał i powiedział: „Za coś takiego mógłbym zabić”. Po czym schował go do kieszeni i odszedł, otoczony ochroniarzami z KGB.
Kraft, zamiast narzekać, powinien się cieszyć, że żyje. Gdyż ze słów Putina jasno wynika, że  nie cofnąłby się przed niczym, aby zdobyć to świecidełko. Dobrze zatem, że biznesmen oddał swoje precjoza po dobroci.
Prominenci ze Wschodu mają chyba takie odruchy nie od dziś?  Podczas IX Zjazdu PZPR delegatka z Krakowa zbierała na jakimś albumie autografy obecnych tam dygnitarzy i podeszła do Michaiła Susłowa - sekretarza KPZR, który z ramienia bratniej partii czuwał nad  przebiegiem zjazdu. Ten wziął album, zamknął, powiedział „spasibo" i odmaszerował.
Przypomina mi się też anegdota sprzed ponad pół wieku. W czasie spotkania na szczycie, pod koniec lat 50. XX wieku,  prezydent USA Dwight Eisenhower częstował papierosami z papierośnicy, na której wygrawerowany był napis: „Prezydentowi - Wyborcy". Następnie brytyjski premier Anthony Eden wyjął papierośnicę z dedykacją „Premierowi - Królowa". Na koniec Nikita Chruszczow pochwalił się papierośnicą najpiękniejszą, szczerozłotą, wysadzaną brylantami i Bóg wie czym jeszcze. Z dedykacją: „Radziwiłłowi - Potocki".
We krwi to mają, czy jak? Dlatego trudno dziwić się Putinowi, że schował do kieszeni sygnet wart jakieś 200 tysięcy USD.
Swoją drogą ciekawe, jakby przebiegłoby spotkanie Putina z ministrem Nowakiem i jego (?) zegarkami. W takich kontaktach spokojny może być tylko Donald Tusk z małżonką, bo jak się okazuje, nie mają nic własnego. A nawet, jak im coś zginie, w niejasnych okolicznościach, to  partia i tak odkupi nowe.
Gdyż Platforma Obywatelska ma gest.  W ciągu dwóch lat wydała ponad ćwierć miliona złotych m.in. na markowe garnitury, wino i cygara. Politycy partii rządzącej przelali też sporą sumę na konto klubu, w którym prężyły się panienki topless, a sushi można było zjeść wprost z ciała dziewczyny. Jak się okazuje,  rodzina premiera tankuje paliwo za partyjne pieniądze. Z partyjnych funduszy kreacje kupowała sobie żona premiera. I nie były to sukienki z „sieciówek”, lecz  zamawiane u najdroższych projektantek. Powinien być na nich nadruk „Premierowej - Naród”.
Usprawiedliwiać takie praktyki usiłował Robert Biedroń z Ruchu Palikota, partii, która na trunki wydała 30 tysięcy złotych: - Dobre wino jest lepsze od miliarda ulotek. – stwierdził bez ogródek. Z czym i ja się zgadzam. Ale, ja za swoje wino płacę osobiście. Zaś niektórzy posłowie chcą pić na tzw. „krzywy ryj”, czyli na koszt społeczeństwa.
I nie są to wyjątki. SLD z kolei  „zostawił" 130 tysięcy złotych w SPA w Karwii.
- Bo przecież, gdzieś się spotykać trzeba – wypalił naburmuszony Grzegorz  Napieralski. Jasne, mogli przecież umówić się w jakiejś agencji towarzyskiej w Kostrzyniu nad Odrą. I tłumaczyć to pochyleniem się nad problemami bezrobotnych kobiet, kierowanych tam do pracy przez miejscowy pośredniak.
Chciałoby się zawołać: „Jedzą, piją, lulki palą, mało karczmy nie rozwalą ...”.
Przy okazji tej afery Donald Tusk stwierdził, że jest mu przykro z powodu „nierozsądnego" wydawania partyjnych pieniędzy. I zapowiedział za karę likwidację finansowania partii z pieniędzy podatników.
Wygląda to tak, że za winy Tuska, jego rodziny oraz kolegów, mają ponieść karę wszyscy politycy. Taka zbiorowa odpowiedzialność.
A może należałoby w końcu nazywać rzeczy po imieniu i po prostu egzekwować prawo?
Jeśli ktoś (a wiadomo kto) przywłaszczył partyjne (czyli społeczne) pieniądze na cele prywatne, to powinien za to opowiedzieć przed sądem i ponieść stosowne konsekwencje. I nieważne, jakie w danym momencie piastuje stanowisko. Inaczej staje się podobny do Chruszczowa czy Susłowa.
Są na szczęście państwa, gdzie prawo jest egzekwowane bez względu na pozycję w hierarchii społecznej. Niedawno włoski sąd skazał byłego premiera Włoch Silvio Berlusconiego na siedem lat więzienia, oraz dożywotni zakaz sprawowania urzędów, za korzystanie z prostytucji nieletnich i nadużycie władzy.
W Polsce czy w Rosji nie byłoby to możliwe.

Janusz Szostak

Tekst ukaże się w najnowszym wydaniu Magazynu Kryminalnego REPORTER - w sprzedaży od 3 lipca.

Kolonialna misja

$
0
0
Niemcy chyba naprawdę stracili kompletnie pamięć. Film „Nasze matki, nasi ojcowie” to jakaś totalna schizofrenia zakłamująca historię. I o ile jestem w stanie zrozumieć Niemców, którzy za wszelką cenę próbują pozbyć się piętna ludobójców, to zupełnie nie rozumiem polskich władz, które tolerują pokaz tego serialu w polskiej telewizji. Czy taki ma być cel abonamentu? Cóż to za misję prowadzi Polska Telewizja? Czy misją tą jest udział w próbie usprawiedliwiania niemieckich mordów w czasie II Wojny Światowej w całej Europie?

Nie rozumiem zupełnie polityki prezesa TVP, aby pokazywać w publicznej telewizji gniota obrażającego Polaków i do tego próbującego cześć niemieckich zbrodni zrzucić na nas.
Coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że żyjemy w kolonialnym kraju. Tylko trzeba pamiętać, że Niemcy wcale nie wymyślili obozów koncentracyjnych w czasach Hitlera. Oni zrobili to już wcześniej, w swoich koloniach w Afryce, gdzie masowo mordowali miejscową ludność właśnie w takich obozach.
Tomasz Połeć

Polska nierządem stoi

$
0
0
Wygląda na to, że najlepiej rozwijającą się gałęzią gospodarki w Polsce są usługi seksualne. Liczba domów publicznych między Odrą a Bugiem idzie w tysiące. A ilość osób utrzymujących się z nierządu to około 20 - 30 tysięcy prostytutek i sutenerów.

Co prawda czerpanie korzyści z nierządu teoretycznie jest w Polsce karane. Jednak  policja stręczycieli nie ściga, a i niekiedy funkcjonariusze sami ochoczo korzystają z usług prostytutek. I nie są to przypadki odosobnione.  O czym między innymi piszemy w tym numerze Reportera.
Pół biedy, jeśli do takich intymnych układów dochodzi między policjantami i dorosłymi kobietami. Gorzej, gdy „stróże prawa” zaspokajają swój popęd z dziećmi i do tego z domu dziecka. Tak, jak to miało miejsce w Zambrowie. Lub, gdy policjant usiłuje zgwałcić niepełnosprawną dziewczynkę, co wydarzyło się na Kaszubach.  W tym wydaniu przyglądamy się tym szokującym przypadkom zła.
Piszemy też o przerażającym procederze stosowanym w niektórych urzędach pracy. Zdarzają się tam praktyki kierowania bezrobotnych kobiet do pracy w domach publicznych.
- Pracodawca zgłosił nam ofertę, działa legalnie i żaden urząd w Polsce nie może odrzucić takiej oferty pracy. - tłumaczy idiotycznie, zastępca dyrektora Powiatowego Urzędu Pracy w Gorzowie Wielkopolskim, decyzję skierowania do pracy w burdelu 12 młodych, bezrobotnych mieszkanek Kostrzyna nad Odrą.
Legalnie stręczy kobiety?! W państwie prawa?! A gdzie jest policja, która – zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem – powinna takie „legalne biznesy” zamykać, a „biznesmenów” sadzać na ławie oskarżonych?
Prawdopodobnie, zabawia się z „panienkami”.

Janusz Szostak



Dymek: Rzepka

Tekst ukazał się w najnowszym wydaniu  magazynu kryminalnego Reporter.


Tortura w sądzie

$
0
0
W Polsce nie wolno rzucać w sędziego tortem, ani żadnym innym przedmiotem. To oczywiste i dlatego Zygmunt Miernik, który dokonał tego czynu tuż po posiedzeniu sądu w sprawie Czesława Kiszczaka,  powinien odpowiedzieć za to co zrobił. Mam jednak nadzieję, że nie będzie to kara surowa, a raczej symboliczna. Miernik działał bowiem w poczuciu bezradności, był w stanie silnego wzburzenia niezrozumiałą decyzją sądu o utajnieniu przesłuchania biegłych na okoliczność stanu zdrowia oskarżonego.

Natomiast w farsę, jaką od wielu lat serwują nam sądy w sprawie Kiszczaka znakomicie wpisali się niektórzy komentatorzy. Po wyczynie Miernika od razu uderzyli w wysokie tony. Było więc o niezwykle groźnym zdarzeniu, politycznej hucpie,  o znieważeniu majestatu sędziego, a nawet o zamachu na podstawy demokratycznego państwa.  – Dzisiaj tort, a co jutro? – pytał  dramatycznie jeden z publicystów.  Inny natomiast oburzał się i zastanawiał głośno, jak w ogóle mogło dojść do wniesienia tortu do budynku sądu!? I domagał się przeprowadzenia dochodzenia w tej sprawie. Bo przecież,  jak powszechnie wiadomo, torty służą wyłącznie do rzucania.  A jeśli ten tort był zatruty? Zgroza!  A gdyby tak któremuś z widzów przyszło do głowy rzucić w  wysoki sąd butem? Czy wtedy ów redaktor postulowałby wprowadzenie nakazu przychodzenia do sądu na bosaka?
 
Obecni na sali rozpraw widzowie zwrócili  zaś uwagę na niecodzienne zachowanie pani sędzi, która  po ogłoszeniu przerwy w rozprawie zdjęła łańcuch sędziowski i odłożyła go na stół. Następnie zdjęła togę,  powiesiła ją na krześle, po czym będąc już tylko  w cywilnym ubraniu ruszyła do wyjścia… W  swojej praktyce dziennikarskiej zdarzyło mi się być przez pewien okres reporterem - sprawozdawcą sądowym i muszę przyznać, iż nigdy nie spotkałem się z podobnym zachowaniem przedstawiciela Temidy. Wysoki sąd powinien opuszczać salę rozpraw godnie. Jeśli więc mówi się o znieważeniu majestatu sędziego przez Miernika, to trzeba również dodać, że przynajmniej połowa tego majestatu pozostała  na sędziowskim stole. I nie ucierpiała od tortu…

Nasze demokratyczne państwo, zaatakowane w tak groźny sposób tortem z bitą śmietaną, od ponad dwudziestu lat nie może sprawiedliwie osądzić żadnej z osób odpowiedzialnych za zbrodnie komunistyczne. Kiedy kilka lat temu przyjechałem na krótki wypoczynek do Wikna – małej wioski nad jeziorem Omulew -  w skromnym miejscowym sklepiku dostrzegłem obok prasy książki autorstwa Marii Kiszczak, żony generała. Raczej nie byłem tym odkryciem zaskoczony, wiedziałem bowiem, że Kiszczakowie mają nieopodal  dom, zastanawiałem się jednak, kto te książki może kupować i czytać… Dziś Maria Kiszczak  mówi telewizyjnemu reporterowi, że jej mąż jest bohaterem. Ostatnio głośno też było o jej blogowej „poezji antysmoleńskiej”. Może więc niedługo zacznie uprawiać  ”poezję antytortową” w stylu:

Dokonała się w sądzie straszna torturrra,
Jeden rzucił tort, reszta krzyczała: urrra!

Komentarz ukazał się w 4 numerze magazynu kryminalnego Reporter




***
ilustracje: screenshot
oraz
Demotywatory.pl


Polacy są skazani na sukces

$
0
0
Z Ewą Gajewską-Blaisdell, businesswoman z USA, rozmawia Janusz Szostak.

Ewa Gajewską-Blaisdell, wyjechała do USA w latach 70. XX wieku. Była pierwszą Polką pracującą w Dolinie Krzemowej. Była też pierwszym prezesem Compaq Polska. Obecnie prowadzi w Los Angeles nowe start upy medialno - technologiczne, współpracuje z elitami Hollywood nad produkcją filmów. Stworzyła platformę medialną AngelMobile, pozwalającą na transmisję kanałów telewizyjnych, będącą jednocześnie kanałem medialnym. W 2011 roku Ewa Blaisdell złożyła ofertę na zakup Polkomtela. Wspólnie z Krajową Izbą Gospodarczą założyła Polsko - Amerykański Instytut Nowych Inicjatyw.

Co skłoniło Panią przed laty do opuszczenia Polski i wyjazdu do USA?

Zostałam wychowana w duchu, że edukacja jest w życiu bardzo ważna. Takie przekonanie wpajała mi zarówno moja Babcia, jedna z pierwszych emancypantek profesorek, jak i moja Mama, która także uczyła młodzież. Moja rodzina wywodzi się ze szlachty, która straciła majątek w powstaniach. Aby się utrzymać, trzeba było mieć solidne wykształcenie. Ja studiowałam na Uniwersytecie Warszawskim i miałam jedno pragnienie, zdobycia wiedzy ekonomicznej u źródła systemu - którego wtedy nie uczono w Polsce – gospodarki wolnorynkowej. Tak się złożyło, że wygrałam stypendium i wyjechałam, aby studiować w USA. Miałam ambicje, aby trafić do Doliny Krzemowej, która wtedy stawiała pierwsze kroki, jako centrum innowacji i nowych start upów. Poziom wiedzy, który wyniosłam z Polski, i wysiłek, jaki włożyłam w naukę, pozwoliły mi skończyć studia w ciągu 1,5 roku. Potem rozpoczęłam studia MBA na prestiżowym Seattle University.

To był dopiero początek Pani kariery. Jak potoczyły się Pani losy za oceanem?

Po skończeniu studiów, chciałam być jedną z pierwszych kobiet w USA, które będą zaangażowane we wdrażanie najnowszych technologii komputerowych oraz w ich marketing. Byłam zafascynowana rodzącą się potęgą rynku komputerowego. Chciałam zdobyć pozycję w najlepszej firmie i wybić się finansowo. Moje wykształcenie, postawa i polskie pochodzenie, sprawiły, że udało mi się pokonać 500 amerykańskich kandydatów. I otrzymałem propozycję pracy z najlepszej wtedy firmy komputerowej Hewlett Packard. Dostałam wówczas pensję 20 tysięcy dolarów miesięcznie. To, w 1978 roku, był majątek. W tamtym czasie mieszkanie w Warszawie kosztowało 2 tysiące dolarów.

Wróciła jednak Pani do Polski na pewien czas?

Tak się zdarzyło, że brałam udział w tworzeniu rynku komputerowego w Polsce. Prowadziłam dużą amerykańską firmę w Polsce. W latach 1993-1998 byłam prezes Compaq Polska.

Powiedziała Pani, że pomogło jej polskie pochodzenie. Wielu wyjeżdżających na Zachód Polaków stara się je ukryć.

Nie wiem, czemu wstydzą się Polski. Z takim podejściem wiele nie osiągną. Ja, w każdym razie na moim pochodzeniu tylko zyskałam. Pan Do Thomson z Hewlett Packard znał historię polskiej marynarki wojennej z czasów II wojny światowej. Powiedział mi, że jeśli mam tylko jedną tysięczną odwagi polskich marynarzy, to pokonam wszystkich. Zawsze dostawałam zadania typu „mission impossible”. Angażowano mnie, bym dokonała tego, czego nie potrafili poprzednicy. Takim działaniem było między innymi zdobycie przeze mnie w 1979 roku kontraktu dla HP na komputeryzację Boeinga. To było dla Hewlett Packard być albo nie być. Wcześniej nikomu to się nie udawało. Ja podpisałam kontrakt z Boeingiem po pół roku. Wymagało to ogromnego wysiłku i odwagi. To, co się wtedy wokół mnie działo - język, nowoczesne technologie, nowe sytuacje biznesowe, negocjacje, luksus, w którym to wszystko się odbywało - to było oszałamiające dla dziewczyny, która przyjechała z komunistycznej Polski. Ale wygrałam. Zaproponowano mi pozycję, którą sobie wymarzyłam jeszcze w Krzemowej Dolinie. Moja Mama opowiadała mi zawsze o słynnych Polkach, Marii Skłodowskiej Curie, Helenie Modrzejewskiej i jej synu, który był inżynierem odpowiedzialnym za zaprojektowanie Golden Gate Bridge. Jeszcze w Polsce marzyłam, aby mieszkać w San Francisco, w pięknym domu z widokiem na Golden Gate Bridge i być na szczycie. No i się spełniło. Byłam jak ryba w wodzie, super wyzwania, światowe kontrakty, podróże. Żyłam w luksusie, grałam w tenisa z Larry Elison (założyciel Oracle), spędzałam czas ze Stevem Jobsem i jego najbliższymi. Krzemowa Dolina była wtedy jeszcze mała i elitarna. Byłam już wtedy jedną z najlepiej opłacanych kobiet w USA. Udzielałam się w kręgach kultury i działalności charytatywnej. Moim planem było życie pełną piersią. I tak się stało.

Często jest tak, że sukces zawodowy nie idzie w parze ze szczęściem osobistym.

Pod tym względem jestem też spełnioną osobą. Poznałam w USA super przystojnego szefa jednej z firm, Rona Blaisdella, ojca mojego syna Granta. Syn urodził się w Kalifornii, ale mówi po polsku, zna polską historię, spędza czas w Polsce. Zresztą spotkał się pan z nim w Warszawie. Grant rozwija w Los Angeles firmę medialną. Obecnym moim mężem jest Marek Skarbek -Kozietulski, w którym mam wielkie oparcie. Wspiera mnie we wszystkich moich planach i działaniach. Przeprowadziliśmy się do Malibu, gdzie czuje się doskonale.

Pani przykład pokazuje, że Polacy mogą zdobyć wiele w USA. Jak osiągnąć tam sukces?

Nie wszyscy Polacy to potrafią. Często lądują w środowiskach polskich, bez integracji z wiodącymi środowiskami, z elitami amerykańskimi. Nie trzeba być milionerem, aby zacząć tam działać, budować biznes i swoją pozycję. Polacy często za nisko mierzą, osiągają na ogół małe sukcesy. Mimo, że są bardzo dobrymi przedsiębiorcami, to nie walczą o duże stawki. Ja to robię. Statystycznie wychodzi mi jeden deal na dziesięć. Ale trzeba mieć siłę, odwagę i kompetencje, aby walczyć. Trzeba penetrować środowiska finansowe, technologiczne, budować przedsiębiorstwa, które mają potencjał być wielkimi. I trzeba integrować się z Polską od samego początku. Bardzo wielu Polaków, którzy mają sukcesy w Polsce, nie osiągnęło wiele w USA. I powrócili do kraju, mając jednak jakieś powiązania w Stanach, jednak nie wykorzystują tego. Mało jest przebojowych sytuacji gospodarczych czy kulturalnych między Polską a USA. Dlatego staram się to zmienić, bazując na unikalnych cechach, które my jako Polacy mamy. Potrafimy stawiać czoła wielkim przeszkodom, mamy wielką odwagę, siłę charakteru. I potrafimy ponosić ryzyko, jesteśmy też przedsiębiorczy. Mamy wszystko to, co Ameryka wynagradza – do tego trzeba jednak dodać umiejętność zaistnienia tutaj na najważniejszych salonach biznesowo-kulturalnych. Robi się to imponując Amerykanom wizją, ambicją, życiorysem, który pokazuje odwagę, sukces i zasoby. Niezbędne często jest prowadzenie pewnego stylu życia, bywanie, uczestnictwo w ekskluzywnych konferencjach. Organizowanych aby ci, którzy osiągają duży sukces, mogli przebywać ze sobą. Ja jestem ostrożna w doborze wydarzeń, gdzie bywam i gdzie się pokazuję. Ostatnio byłam zaproszona na All Thing Digital – topowe wydarzenie inwestorsko-technologiczne, organizowane przez Wall Street Journal. Byli tam prezesi GE, Facebook, Google, Sony. Miałam tam lunch z Philem Molyneux - prezesem Sony, chciał się ze mną spotkać, gdyż jest głośno na temat moich ambitnych planów platformy medialnej, która również dotrze do Polski. Mój syn Grant pragnie, aby część obrotów i inwestycji trafiła do Polski. Nie jest to łatwe, bo współpartnerzy inwestycyjni w USA - na poziomie kapitału typu venture - nie mają zainteresowania nowymi przedsięwzięciami w Polsce. Brak jest zrozumienia dla rangi Polski, a przede wszystkim dla ogromnej inteligencji młodych Polaków, którzy mają pomysły na miarę Facebooka, brakuje im tylko kapitału i możliwości wyceny firmy po cenach start upów amerykańskich.

I tu się pojawia Pani idea pomocy młodym, zdolnym Polakom. Powstał z Pani udziałem Polsko-Amerykański Instytut Nowych Inicjatyw, mający otwierać młodym polskim przedsiębiorcom nowe możliwości w USA.

To jest celem naszego Instytutu, ale brak jest spójnego programu ze strony Polski, rządu polskiego czy nawet Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych, aby zrobić uderzeniowe wrażenie w USA i zmienić oblicze Polski. I skupić się trzeba nie na dużych firmach, ale na lansowaniu młodych ludzi - wielkiego kapitału polskiego. który leży odłogiem i marnuje się. Trzeba zainwestować w młodych Polaków, którzy - w mojej opinii - nie tylko nie ustępują, ale i przewyższają wiedzą i inteligencją ich amerykańskich rówieśników. Ale mają całkowity brak zorganizowanego finansowania na dużą skalę. I brak wsparcia poprzez praktyczną pomoc, jak rozwijać model biznesowy dla ich firm. Młodzi Polacy mogą zmienić system ekonomiczno-polityczny, który jest nieadekwatny do możliwości międzynarodowych Polski. Naszemu Instytutowi chodzi o to, aby stworzyć system lansowania polskich start up bezpośrednio u najlepszych inwestorów amerykańskich. Pomoc z naszej strony polega na wsparciu wykształcenia nowego modelu biznesowego. I tymczasowego przeszczepienia start upów na ziemię amerykańską, aby miały odpowiednią wartość finansową. I możliwość dofinansowania. Tak, jak ich odpowiedniki amerykańskie. Nie chodzi o inkubatory, które się nie sprawdzają, ani o współpracę z uniwersytetami, która jest zbyt dydaktyczna. Chodzi o umiejętności zdobywania kontaktów, które w połączeniu z wiedzą dają możliwość rozwoju.
Potrzebne też jest dofinansowanie, aby był efekt. APINI ma trudną misję, ale to ma sens. W Polsce jedyne osoby, które wykazały tym zainteresowanie, to Karolina Opelewicz i Andrzej Arendarski z Krajowej Izby Gospodarczej. Niestety w Polsce królują staromodne wzorce biznesu, kreowane przez biznesmenów-celebrytów, z jakimiś tam fortunami, które kurczowo trzymają przy piersiach. Nie wykorzystując ich na rozwój młodych Polaków, tylko własnych dzieci i swojej fortuny.

Inwestuje Pani w media, w nowe technologie. Czym jest pani firma AngelMobile?

AngelMobile, to więcej niż firma, to również częściowo misja, eco-system, styl życia i inspiracja. Po odejściu z Comapq, po robieniu dużego biznesu, pieniądze przestały być dla mnie wartością atrakcyjną. Założyłam wtedy star upa, który w 2000 roku sprzedałam Sun Microsystems w Dolinie Krzemowej, Zrobiłam to w ostatnich godzinach przed krachem internetowym. Miałam wtedy wiele środków finansowych, i świat u stop – mieszkałam częściowo w Polsce, w Monte Carlo, Kalifornii, Indianapolis. Był 11 września 2001 roku. Warszawa – jestem w odwiedzinach w Polsce, moja mama dzwoni do mnie mówiąc: „Nowy York zaatakowany!”. Wieczorem z moim obecnym mężem jesteśmy na mszy z ambasadorem amerykańskim, modląc się o Stany Zjednoczone. Dzwonię do syna, następnego dnia lecę do Monaco na wcześniej zaplanowane spotkania z szefami firm telekomunikacyjnych. W Monaco zajmuję apartament należący do mojej rodziny. Jest obok kościoła katolickiego. Cały ranek widzę matki modlące się za dzieci. Cały świat nie wie, czego oczekiwać, ludzie czekają na telefony, na informacje. Modlę się w kościele, wychodzę. I nie słyszę, ale czuję w sobie głos, że finansowy sukces, wiedzę technologiczną, wyobraźnię, zasoby mam poświęcić wykreowaniu firmy, która zamieni ekran telefonów komórkowych w najistotniejsze miejsce do znalezienia siły przetrwania, duchowości, prawdziwych informacji a nie tylko rozrywki. Po kilku dniach lecę do Watykanu, spotykam się z Ojcem Ciro de Bendettini, odpowiedzialnym za media. Opisuję mu moją wizję AngelMobile, w której jest również służba Ojcu Świętemu. To zapoczątkowało moją współpracę z Watykanem. AngelMobile, to nie firma – przedsięwzięcie, to ściganie się z najnowszymi technologiami, aby wytworzyć nowy system medialny, nowe newsy u nowego źródła. Wykorzystuję AngelMobile, aby przygotować niezależne informacje. Mój mąż dr Marek Skarbek-Kozietulski, opracował niesłychane technologie publikacji dźwiękowo - filmowych. Powstały one w laboratoriach w El Segundo pod Los Angeles. Przygotowujemy AngelMobile pod nowe modele telefonów. Ostatnio spotkałam się ponownie z prezes Sony Electronic USA – Philem Molyneux, aby dyskutować współpracę marketingową, której budżet na starcie ma wynosić ponad 50 milionów dolarów.


Chciała Pani także przejąć Polkomtel. Niestety nie udało się to, właścicielem został Zygmunt Solorz. Czy nadal zamierza Pani inwestować w Polsce?

Polkomtel, to nie jest moja przegrana, to przegrana nas wszystkich a zwłaszcza młodych Polaków. W momencie złożenia oferty, wykorzystałam moją siłę dotarcia do największych miliarderów amerykańskich, takich jak John Malone i innych. Były negocjacje. Moja oferta bazowała również na udostępnieniu technologii AngelMobile i modelu biznesowego, który przekształciłby Polkomtel w międzynarodową firmę medialną. Moja oferta była uderzeniowa, mimo tego, że złożona po czasie. Rotschild, ING, Nomura dali mi możliwość konkurowania. Nie mogłam nadrobić jednak pustki wiedzy wśród miliarderów amerykańskich na temat Polski, wartości operowania w Polsce. Brak było adekwatnych materiałów na poziomie niezbędnym przy tego typu transakcjach. Patrząc z perspektywy czasu, to co sugerował ING, połączenie się z jednym z finalistów, być może nawet z Solorzem, byłoby najkorzystniejsze dla rezultatów dojścia do zewnętrznego kapitału i stworzenia międzynarodowego koncernu medialnego. Projekty związane z Polską mam jednak nadal w planach.

Chyba możemy to zdradzić naszym Czytelnikom, że jednym z takich projektów będzie reaktywacja Expressu Wieczornego, jako dziennika ogólnopolskiego, ale też jako przedsięwzięcia o znaczeniu międzynarodowym osadzonym w USA.

Ten projekt -realizowany przez wydawnictwo Milenium Media i AngelMobile - daleko wykracza poza papierową wersję gazety i poza granice Polski. Express Wieczorny w nowej odsłonie, to będzie duże medialne przedsięwzięcie, skierowane głównie na rynek amerykański. Oparte o nowe technologie i kapitał amerykański. Express będzie  adresowany do młodego odbiorcy, z zachowaniem ulubionych treści starszego pokolenia, które łączą się z tą popularną przed laty warszawską popołudniówkę. Chcemy połączyć nowoczesne technologie z tradycją Expressu. Dlatego istotne jest wzbogacenie wersji drukowanej o nowe   media, w tym również o kanał  stremaingowy. To bardzo nowatorski projekt. I pierwszy przypadek wejścia polskich mediów do USA, poza środowiska polonijne.

Mieszka Pani w Los Angeles, czy sąsiedztwo Hollywood wpływa na niektóre Pani plany? Głośno mówiło się o Pani projekcie fabularnego filmu o Skłodowskiej. Sugerowała Pani, że współproducentem filmu mógłby być Brad Pitt, a jego żona Angelina Jolie mogłaby zagrać jedną z głównych ról. Jakie są szanse na powstanie takiego filmu w Hollywood?

„Madame Sklodowska” – taki film powinien powstać jedynie w Hollywood, bo chodzi o pokazywanie całemu światu naszych osiągnięć. Jest na to szansa, gdyż platforma medialna - rozwijana przez mojego syna Granta - będzie stwarzała możliwości finansowania produkcji filmów poprzez korporacje, takie jak Intel czy Microsoft. Ja i Grant spotkaliśmy się w Paryżu z Romanem Polańskim, aby zainteresować go reżyserią takiego filmu. Musi jeszcze powstać w Hollywood wartościowy scenariusz, a to nie jest łatwe. Co do słynnej pary aktorskiej, którą Pan wymienił, to nadal jest możliwy ich udziału w tym projekcie.

Jest Pani osobą, która wiele energii poświęca pomocy innym. Udziela się Pani charytatywnie. Między innymi przed laty założyła Pani fundację wspierającą szpital dziecięcy na Litewskiej w Warszawie, pomagała Pani Operze Narodowej w Warszawie, polskim tenisistom i wielu innym. Czy warto pomagać innym? To wydaje się dziś być niemodne.

Niesienie wsparcia jest ostatecznym celem mojego życia. Staram się pomagać zarówno biednym, jak i tym potrzebującym wsparcia duchowego. Stąd także moje uparte powroty do tematów polskich, związane z poczuciem obowiązku. Jeśli nie zaczniemy działać teraz, to zaprzepaścimy historyczną szansę odbicia się wyżej I dla zdolnej, utalentowanej młodzieży polskiej, która teraz nie ma zbyt wielu miejsc, aby sprawdzić swoje zdolności. Ostatnio byłam na mszy w kościele Świętej Moniki w Santa Monica, ksiądz przypomniał w czasie kazania, że jedyną rzeczą, którą ze sobą zabieramy po śmierci, są dobre uczynki. I to te, które zrobiliśmy nie zabiegając o uznanie, pozycję czy wpływy, ale te ciche, skromne.



SDP: Rozmowa dnia z Januszem Szostakiem

$
0
0
 Z Januszem Szostakiem o tubach propagandowych władzy lokalnej, procesach i Pogotowiu Dziennikarskim SDP rozmawia Błażej Torański.

Czy władza lokalna często próbuje Panu, jako wydawcy, kneblować usta?

Zdarza się. Co roku mamy jakieś procesy sądowe.

Jakie formy nacisku stosują?

Bywało, że nie udzielali nam informacji. Jeden z urzędów wysyłając serwis informacyjny pomijał nas. Nie było to wielkim nieszczęściem, bo mamy co drukować. Nie musimy publikować komunikatów gloryfikujących urzędników.

A naciski przez rodzinę, znajomych?

Jesteśmy na to wyjątkowo odporni, więc tak się nie da. Ale były próby zemsty. Jak mój kilkuletni syn dostawał w szkole podstawowej świadectwo z paskiem, stał wśród kilkunastu dzieci, burmistrz tylko jemu nie podał ręki.

Nie przebijano Panu opon w samochodzie, nie wybijano kamieniami szyb w redakcji?

Nie (śmiech). Takie przypadki miałem kilkanaście lat temu, kiedy pracowałem w „Ekspresie Wieczornym”. Zakładali mi podsłuchy na telefonie, zdemolowali audi w Poznaniu. Ale w „Ekspresie Sochaczewskim” nie. Raz tylko ktoś pomazał sprayem na murze „Szostak ty ch …”. Teraz co najwyżej urzędnicy nie wykupują u nas ogłoszeń. Urząd Miasta od 1991 roku wydaje swoją gazetę, „Ziemię Sochaczewską”.

Czy to w niej i w innych biuletynach dotowanych przez władzę upatruje Pan największą konkurencję?

Jakaś konkurencja to jest, skoro gazeta dostaje z urzędu 500 tys. zł rocznie, co daje mniej więcej 40 tys. miesięcznie. Oni o nic nie muszą zabiegać, starać się, by pisać ciekawe teksty, chociaż to nie jest bezpłatny biuletyn, sprzedają się w kioskach. Żaden periodyk miejski, samorządowy nie powinien być sprzedawany, bo to są, jak „Ziemia Sochaczewska”, propagandowe tuby. Gdyby inna lokalna gazeta dostała pół miliona, byłaby bardzo silna. Zresztą wydawanie takiej gazety nie jest zgodne z prawem, bo w obszarze działań samorządów nie mieści się sprzedawanie wydawnictw i pozyskiwanie reklam.

Alicja Molenda, która wydaje tygodnik ziemi chrzanowskiej „Przełom” twierdzi, że czytelnicy potrafią odróżnić, co jest gazetą niezależną, a co tubą propagandową. W Sochaczewie nie widzą różnicy?

Przeciętny czytelnik nie. Dla niego i to jest gazetą, i to. Jakby nie zauważał, że w „Ziemi Sochaczewskiej” na co drugiej stronie lansuje się burmistrz. Problem polega na tradycji, przywiązaniu do tytułu. Ta gazeta ukazuje się od 22 lat, a „Express Sochaczewski” zaledwie od jedenastu. Zdążyli sobie wychować czytelnika. Nie przeszkadza im, że niewiele egzemplarzy sprzedają i prawie nie mają reklam poza tymi od firm, które wykonują zlecenia dla gminy.

Utrzymujecie się niemal wyłącznie z reklam?

Ze sprzedaży egzemplarzowej też. Schodzi nam 80 proc. nakładu, gównie dzięki własnej sieci, liczącej mniej więcej dwieście punktów. Ale im bliżej Warszawy, tym trudniej sprzedawać gazetę lokalną. Stolicę otaczają wianuszkiem niemal same gazety bezpłatne. W Pruszkowie, Grodzisku, Ożarowie Mazowieckim czy Łomiankach nie sprzeda się żadna gazeta lokalna.

Ile ma Pan aktualnie procesów?

Niedawno wygraliśmy proces z przewodniczącą Rady Miasta, która stwierdziła, że mieszkańcy nie mają prawa zabierać głosu podczas sesji, podobnie – argumentowała – jak obywatele nie biorą udziału w dyskusji w czasie obrad Sejmu. Napisaliśmy, że sesja w gminie to nie to samo. Dotychczas w Sochaczewie było tak, że w czasie wolnych wniosków każdy miał prawo zabrać głos, kto tylko przyszedł. Podała nas do sądu i przegrała. Ale aktualnie mamy dwa procesy.

Czego dotyczą?

Właściciel prywatnej firmy kupił działkę na skraju Puszczy Kampinoskiej, aby zwozić tam z całej Polski śmieci ze wszystkich marketów Tesco. Nie dostał jednak zezwolenia. Zrobiłem zdjęcia pracownikom, jak zrzucali śmieci, kazałem im je ponownie załadować i za to podał nas do sądu. Drugi proces mamy z gangsterem, który pozwał nas o naruszenie jego dobrego imienia, jakby je w ogóle miał... Większość spraw w sądach wygrywamy. Raz przegraliśmy, bo nie zamieściliśmy sprostowania.

Głównie byliście w konfliktach prawnych z władzą?

U mnie zawsze władza była pod pręgierzem.

Boją się Pana gazety?

Nie o to chodzi, aby się bali, ale wiem, że większość samorządowców wtorek zaczyna od lektury „Ekspresu Sochaczewskiego”. Nie jesteśmy przyjaźni dla władzy.

Jaka jest recepta na sukces wydawniczy gazety lokalnej?

Wydajemy gazetę dla czytelników, a nie polityków, dlatego musimy mieć zaufanie tych pierwszych. Poza tym gazeta musi być na maksa lokalna. Tygodniki lokalne powinny przypominać dzienniki.

Jak Pan przyjął projekt Pogotowia Dziennikarskiego SDP?

To bardzo cenny projekt, bo przewiduje szkolenia dla wydawców i dziennikarzy oraz konsultacje z ekspertami. Może się to przydać tym, którzy tworzą media lokalne. Ważna jest też pomoc prawna. Wielu wydawców sobie z tym nie radzi. My nie mamy takich problemów, bo mieliśmy już kilkanaście procesów. Nie mamy też takiego przypadku, abym nie wydrukował dobrego tekstu.

Nie stosuje Pan cenzury wewnątrzredakcyjnej?

Nie. Nie mamy tematów tabu, chyba, że tekst dotyczy spraw bardzo intymnych, osobistych. Ale i tu granice są daleko posunięte, bo niedawno opisaliśmy sprawę molestowania sprzątaczki przez dyrektora szkoły. Sprawa drażliwa, zwłaszcza, że po skandalu ten człowiek został dyrektorem jeszcze lepszej szkoły. Awansował. Takie historie ujawniamy.








Życzenia dla generała

$
0
0
Sprawa obchodów 90. rocznicy urodzin Jaruzelskiego przez moment stała się głośna i wzbudziła kontrowersje. Trudno się dziwić, że ci, którzy w czasach komunizmu stracili bliskich, albo zostali przez służby PRL moralnie i fizycznie zniszczeni, są oburzeni i nie mogą powstrzymać złości. Trudno się też dziwić, że ci, którzy na maltretowaniu swoich rodaków i niszczeniu kraju zrobili niezły interes, dziś będą bronić generała i udowadniać jego „zasługi” dla kraju.

To wszystko jestem w stanie zrozumieć. Nie mogę natomiast pojąć, jak to się mogło stać, że oprawcy z czasów Stalina, Jaruzelskiego, Kiszczaka, dziś stają się arbitrami w sprawach walki o ład i niepodległość. Gdy słyszę byłych aparatczyków PZPR wypowiadających się o tolerancji i gospodarce wolnorynkowej, mam wrażenie, że uczestniczę w zbiorowym szaleństwie. Ludzie, którzy prześladowali innych za poglądy, niszczyli kraj, dziś stali się autorytetami i brylują w mediach.

Szkoda, że tysiące pomordowanych przez komunizm, który Jaruzelski tak ochoczo wspierał, nie mogło uczestniczyć w jego urodzinach. Pewnie życzyliby mu 100 lat. W łagrze.

Tomasz Połeć




fot. screenshot/FilmOpenGroup - YT

Humanitaryzm parlamentarny

$
0
0
Czy Polska jest jeszcze państwem? Proszę się nie dziwić temu pytaniu, ponieważ pojawiają się poważne wątpliwości, czy nasze państwo stanowi jeszcze całość. Dlaczego? Z bardzo prostego powodu. Pan prezydent jedzie na Ukrainę, by wziąć udział w uroczystościach rocznicowych zbrodni wołyńskiej. No właśnie! Jakiej zbrodni? Przecież parlament nie uznał rzezi na Wołyniu za ludobójstwo, tak naprawdę dla parlamentu jest to więc zaledwie jakieś tam wydarzenie wojenne. No to po co prezydent tam jedzie?

A premier? A premier woli zajmować się ubojem rytualnym, choć i na tym polu kompletnie się gubi, ponieważ nawet jego partia nie jest w stanie konkretnie powiedzieć czy jest za, czy przeciw. Zresztą inne partie też się jakoś nie mogą odnaleźć w tej dziedzinie. Nawet Ruch Palikota, który przecież sprzyja wszelkim dziwactwom, tym razem zagłosował przeciwko prawom mniejszości. Dlaczego muzułmanie czy starozakonni nie mogą zabijać zwierząt według swoich zasad? Nie rozumiem. A palikotowcy wiedzą!

Z pewnością bardziej humanitarnie jest walić krowę w łeb pneumatycznym młotem, i dopiero potem ją zarzynać. A że czasem się nie trafi... To się poprawi i już będzie humanitarnie!

Tomasz Połeć

fot. screenshot/YT


Dziewczyna spod Sochaczewa była pierwowzorem Bonda

$
0
0
Ian Fleming zafascynowany jej losami, w nich znalazł inspirację do stworzenia agenta 007. Historia Krystyny Skarbek pięknej Polki, która w czasie II wojny światowej pracowała dla brytyjskiego wywiadu jest w Sochaczewie praktycznie nieznana. Ponoć zginęła, bo znała tajemnicę śmierci gen. Władysława Sikorskiego, zamierzała go nawet ostrzec.

Piękność z Młodzieszyna
 Krystyna Skarbek urodziła się w Młodzieszynie, koło Sochaczewa w 1915 roku (niektóre źródła podają 1908 rok i Warszawę, jako miejsce urodzenia). Ukochana i rozpieszczona córka magnata, Krystyna, dojrzewała w majątku swego ojca pod Piotrkowem, „jeździła na szlachetnych koniach, zimą zaś na nartach w Karpatach, zdobyła też nagrodę na zimowym konkursie piękności". Jej rodzicami byli Jerzy Skarbek, polski hrabia oraz Stefania z domu Golfeder, córka zasymilowanego żydowskiego bankiera. Małżeństwem tym hrabia Skarbek chciał ratować się przed problemami finansowymi. Był po prostu bankrutem. Żydowskie korzenie były przez lata dla Krystyny tematem wstydliwym. Tak pisze na ten temat we „Wspomnieniach Polskich” Witold Gombrowicz: „Szlachta, arystokracja, łączyła się z Żydami, aby pozłocić swoje korony, ale nigdy te związki nie przestały zawstydzać, nigdy owe nieszczęsne istoty zrodzone z tych mariażów nie zostały zalegalizowane na terenie salonów. Po prostu – udawało się, że się o niczym nie wie, dobre wychowanie nakazywało wystrzegać się w towarzystwie takiej istoty najlżejszej aluzji do Żydów, nie mówiło się o tym jak o szubienicy w domu powieszonego... Krysia Skarbek, śliczna panna, której bohaterska rola podczas wojny jest znana, tragicznie zmarła przed paru laty w Londynie, należała do tej właśnie kategorii tragicznych mieszańców. Ojciec hrabia, matka Goldfederówna... Unikano przy niej tematów żydowskich, ona sama, biedaczka, nigdy o tym nie mówiła, i jakoś długi czas to się udawało...”.
W przeciwieństwie do pochodzenia uroda Skarbek nigdy nie budziła żadnych wątpliwości. Gustaw Herling-Grudziński, gdy przy nim wspomniano o Krystynie Skarbek, na samo wspomnienie aż się rozpromieniał. Nic dziwnego, że gdy w 1930 roku piętnastoletnia Krysia wzięła udział w konkursie Miss Polonia, to została wicemiss Polski.
Temperament wykazywała od najmłodszych lat do tego stopnia, że siostry zakonne prowadzące w Szwajcarii szkołę dla „panienek z dobrego domu" odesłały ją, nie mogąc sobie poradzić z jej szokująca niezależnością, w tym czasie wyrażająca się "szokującym" zwyczajem wspinaczek na drzewa. Do Polski powróciła z biegłą znajomością francuskiego, posługując się tym językiem, niczym rodowita Francuzka.
W 1930 roku, po śmierci ojca, rodzina Skarbek przeniosła się z majątku w Trzepnicy pod Piotrkowem Trybunalskim do Warszawy. Tam młodziutka Krystyna, w 1933 poślubiła pabianickiego przemysłowca Karola Gettlicha; małżeństwo rozpadło się już po pół roku. W listopadzie 1938 wyszła za mąż po raz drugi, za podróżnika i pisarza powieści dla młodzieży, Jerzego Giżyckiego (1889-1970). W 1939 oboje przebywali w Kenii, gdzie Giżycki jako dyplomata miał pracować w stolicy Abisynii. Na wieść o wybuchu wojny niezwłocznie wyjechali do Francji, skąd już sama (w separacji z mężem) przedostała się do Anglii.


Ukochany szpieg Churchilla
 Tu Skarbek przekonała brytyjski wywiad, aby ją zatrudnił. Pod przybranym nazwiskiem Christine Granville uczestniczyła w misjach specjalnych brytyjskiej organizacji SOE (Special Operations Executive) powołanej przez Winstona Churchilla w celu dywersji w krajach okupowanych przez Niemcy, m.in. we Francji. W technikach walki z użyciem broni przeszkolił ją Kim Philby, podwójny brytyjsko-sowiecki agent, który zbiegł do Moskwy w 1963 r.
W grudniu 1939 r. SOE wysłało ją do Budapesztu jako dziennikarkę. Pomagała tam polskim żołnierzom internowanym w ucieczce do tworzącej się we Francji armii. Współpracował z nią jej przyjaciel Andrzej Kowerski (1912-1988) - świetny kierowca i spadochroniarz, mimo że miał drewnianą nogę. Z Węgier, między innymi z kurierem Jerzym Marusarzem, wielokrotnie przechodziła przez Tatry do okupowanej Polski. Przekazała do Londynu doniesienia o koncentracji niemieckich czołgów, co umożliwiło Churchillowi ostrzeżenie Stalina przed inwazją Hitlera na ZSRR. Wiadomo, że w czerwcu 1940 Krystynie udało się odwiedzić w getcie, w Warszawie matkę. Jednak nie zdołała namówić jej do ucieczki z okupowanej Polski. Stefania Goldfeder – Skarbek zginęła w warszawskim getcie.
Po powrocie z jednego z wypadów do Polski w 1941 roku, została. aresztowana wraz z partnerem Andrzejem Kowerskim przez węgierską policję, która zamierzała ich wydać Gestapo. Podczas przesłuchania Skarbek umyślnie ugryzła się w język i kaszląc, pluła krwią. Niemcy sądzili, że jest chora na gruźlicę. Skarbek pamiętała, że pracując przed wojną w biurze Fiata, które mieściło się nad garażem, zatruła się spalinami, miała wyraźne zmiany w płucach. Dlatego węgierski lekarz, który zrobił jej na polecenie Niemców prześwietlenie, uznał, że Skarbek stoi nad grobem. Gestapo wypuściło ją i Kowerskiego. Z Węgier uciekła w bagażniku samochodu brytyjskiego dyplomaty Owena O'Malleya, który potem powiedział o niej, że „z dynamitem potrafi zrobić wszystko, z wyjątkiem połknięcia go".
W 1944 roku została zrzucona na spadochronie do Francji, gdzie organizowała ruch oporu, jako Pauline Armand i uwolniła swego dowódcę, belgijskiego agenta Francois Cammaertsa z rąk Gestapo. Stało się to na kilka godzin przed planowaną egzekucją. Posłużyła się przy tym nieprawdopodobnym wręcz wybiegiem i niesłychaną brawurą, oświadczając niemieckiemu lokalnemu dowódcy Gestapo, że jest żoną Cammaertsa i siostrzenicą brytyjskiego generała Montgomery'ego. Obiecał, że za uwolnienie aresztowanych gwarantuje gestapowcowi życie po wkroczeniu aliantów. Mimo polskiego akcentu Skarbkówny Niemiec uwierzył w jej rodzinne koligacje, uwolnił pojmanych, a nawet dał pistolet i samochód, którym przejechali na drugą stronę frontu, do aliantów. Niebawem jednak mistyfikacja się wydała i Niemcy wyznaczyli wysoką nagrodę za jej wydanie - rozlepili plakaty z jej zdjęciem na stacjach kolejowych.
W końcu sierpnia 1944 roku, gdy w Warszawie trwało powstanie, Krystyna dotarła do Londynu. Wielokrotnie składała prośby o przerzut do Polski, ale zawsze spotykała się z odmową. Pod koniec roku, kiedy do Polski miała udać się brytyjska Misja Wojskowa, uzyskała wreszcie zezwolenie, ale w ostatniej chwili Churchill odwołał wszystkie loty do Polski.
Mimo, że Winston Churchill odznaczył ją jako swego „ukochanego szpiega". Dostała m.in. Order Imperium Brytyjskiego i francuski Krzyż Wojenny, po wojnie Skarbek była pozostawiona przez Brytyjczyków samej sobie. „Christine miała więcej wstążek z odznaczeniami niż generał. Cechowała ją jakaś niezwykła magia, która odróżniała ją od innych osób (...). Jej osobowość wydzielała jakąś magnetyczną siłę. Jest bardzo ważne, by zachować jej pamięć (...), była żywym ucieleśnieniem odwagi" – napisał "The Guardian" o Krystynie Skarbek.


Agent 007 to ona
 Przez niemal cały 1947 rok Krystyna była związana romansem z Ianem Flemingiem, twórcą postaci Jamesa Bonda. Związek ten trzymany był jednak przez nich w tajemnicy. Krystna była bowiem jednocześnie w związku także z Kowerskim.
Ci, którzy czytali lub oglądali „Casino Royale”, pamiętają zapewne postać bohaterki i partnerki James'a Bonda, w której on się zakochał. Vesper Lynd mówiła po francusku, jakby z Francji pochodziła, była odważna i znakomicie przygotowana do roli agentki. Podobno, ojciec Krystyny, hrabia Jerzy Skarbek, nadał swojej nowo narodzonej córce przezwisko Vesperale, „ponieważ przynosiła mu na myśl gwiazdę wieczorną". „Casino Royale" (1953), z Vesperą Lynd to debiutancka powieści o agencie 007. Bez niej i dziewczyny spod Sochaczewa nie byłoby kolejnych losów Jamesa Bonada.
Skarbek ubierała się w skromne bluzki i spódnice. Rzadko się malowała. Była delikatna. Jednemu ze znajomych przypominała syjamskiego kota. Wywoływała duże emocje. W Budapeszcie dziennikarz Radzimiński, nieszczęśliwie w niej zakochany, postanowił popełnić samobójstwo - skoczył z mostu i połamał sobie nogi, gdyż Dunaj skuł lód. Brytyjskie władze wojskowe z Kairu wspominają w filmie dokumentalnym o Skarbek, że gdy wchodziła do ich biura, to nawet pułkownik, który świata nie widział poza dokumentami, zrywał się, aby ją adorować. Jeden z agentów, który znał ją z okresu wojennej współpracy, powiedział, że posiadała „wyjątkową kombinację żywego temperamentu, kokieterii, osobistego uroku i osobowości". Mężczyźni nie potrafili się jej oprzeć. Ona sama miała trudności z dochowaniem im wierności. To właśnie powodzenie wśród płci przeciwnej doprowadziło do jej śmierci.
Krystyna mogła osiąść w Anglii, ale nie potrafiła żyć spokojnym życiem, ani pracować za biurkiem. W cywilu pracowała jako sprzątaczka, telefonistka i sprzedawczyni u Harrodsa. Potem zaciągnęła się jako stewardesa na statki turystyczne. W 1950 roku Krystyna przyjęła pracę stewardesy na pokładzie statku płynącego do Australii. Po jakimś czasie przeniosła się na linię do Płd. Afryki. Niektórzy twierdzą, że będąc stewardesą pełniła również rolę agentki wywiadu, zbierając informacje o nastrojach w szybko zmieniającym się świecie. Czy tak było, nie dowiemy się prawdopodobnie nigdy. Podczas rejsu do Australii przypadkowo poznała stewarda Muldowneya, prostego Irlandczyka, który zakochał się w niej bez wzajemności. Przez kilka miesięcy nachodził ją, śledził jej wszystkie ruchy, stawał się coraz bardziej chorobliwie zazdrosny i napastliwy. Kiedy 15 czerwca 1952 Krystyna po powrocie z rejsu z Cape Town miała wyjechać do Liege, żeby połączyć się z ukochanym Andrzejem Kowerskim, Muldowney dopadł ją wieczorem i w przypływie złości ugodził nożem w serce. Zmarła, zanim dojechała karetka pogotowia.
Tak opisał to wówczas magazyn „Life”: „Około północy w ubiegłą niedzielę kobieta zameldowana jako Christine Granville weszła do hoteliku "Shelbourne" w Kensington pod Londynem. Była to osoba szczupła, piękna, o czarnych włosach i jasnej cerze; miała 37 lat i pracowała ostatnio na parowcu pasażerskim na linii Anglia-Afryka Południowa. Pełna rezerwy, małomówna i niewątpliwie niezbyt zamożna, nosiła się, jakby owinięta w niewidoczny szal - w patrycjuszowską godność urodzonej arystokratki. Gdy dama wchodziła po schodach do swego pokoju zawołał na nią pewien mężczyzna. Było to spotkanie nie przewidywane przez Christine. Po paru minutach portier, usłyszawszy krzyk pani Granville: „Zabierzcie go stąd!" wpadł do pokoju wraz z dwoma innymi mężczyznami i razem obezwładnili człowieka, który rozmawiał z Christine. Był to Dennis Muldowney, członek załogi parowca, na którym zatrudniona była Christine. Ona sama leżała na podłodze w kałuży krwi, z nożem o drewnianej rączce, pogrążonym w piersi: zmarła w parę minut potem. Dochodzenie, wszczęte przez Scotland Yard odkryło niezwykłą przeszłość ofiary (...)”
Morderca przyznał się do winy i został powieszony w trzy miesiące później. Przed samą egzekucją powiedział: „Zabicie jest ostateczną formą posiadania". Zdjęcie ciała Skarbek można zobaczyć w filmie dokumentalnym, jaki w 2003 r. nakręciła o niej Mieczysława Wazacz - angielska Polka. Ta niezwykła kobieta potrafiła walczyć z potęgą Hitlera, ale nie obronił się przed natrętnym żigolakiem.

Życie jak film
Według niektórych źródeł śmierć Skarbek nie była jedynie efektem zawiedzionych uczuć. Są jawne sugestie, które prowadzą do wniosku, że Skarbek znała fakty, które brytyjski wywiad chciał ukryć, Dlatego wykorzystano zakochanego Muldowneya, jako narzędzie zbrodni. Dlaczego „ulubienica Churchilla” nie dostała nigdy obywatelstwa brytyjskiego, chociaż o nie zabiegała? Być może była dla Anglików niewygodna?
Jeden z biografów Iana Fleminga upiera się, że twórca Jamesa Bonda, który sam też służył w wywiadzie, rozmawiał wielokrotnie ze Skarbek o kulisach lotu Rudolfa Hessa do Wielkiej Brytanii i śmierci generała Sikorskiego. Ponoć Krystyna miała lecieć do Algierii tym samym samolotem, którym poleciał generał Sikorski, została jednak ostrzeżona, że to może być niebezpieczne. Są tacy, którzy twierdzą, że Krystyna Skarbek wiedziała, kto planował zamach na generała Sikorskiego i z tego powodu została zamordowana, żeby tajemnicę zabrać ze sobą do grobu.
Krystynę Skarbek pochowano na katolickim cmentarzu w Kensal Green, w północno-zachodnim Londynie. W 1988 r. obok niej złożono prochy Kowerskiego.
Po jej śmierci rozgłos wokół Skarbek wyciszyli czterej jej współpracownicy - Cammaerts, John Roper, Patrick Howarth i Andrzej Kowerski, którzy przysięgli sobie, że do końca życia będą strzec jej dobrego imienia. Sprawiło to.  że ukazywały się ocenzurowane wersje jej biografii.
Odpryski losów Krystyny Skarbek znaleźć można w kinowych fabułach, np. w "Obfitości" (1985) Freda Schepisi, z Meryl Streep w roli angielskiej agentki, która nie umie sobie ułożyć życia po wojnie, czy w „Charlotte Gray" (2001) Gillian Armstrong, z Cate Blanchett, która jako brytyjski szpieg szuka w okupowanej Francji swego ukochanego lotnika.
Powstało także wiele książek i biografii Skarbek. W Polsce ukazały się „Miłośnica” Zofii Nurowskiej, „Krystyna. Ulubiona agentka Churchilla" Madeleine Masson oraz „Krystyna Skarbek Agentka o wielu twarzach" Jana Lareckiego.
Janusz Szostak


Szanujmy się trochę

$
0
0
Część mediów i polityków bardzo się obruszyła na inscenizację, przygotowaną dla upamiętnienia rzezi wołyńskiej. Zarzucono jej twórcom, że niepotrzebnie epatują martyrologią, a takie obnoszenie się z ponurą przeszłością nie służy stosunkom polsko-ukraińskim.

Powiem szczerze, że zupełnie nie rozumiem tych ludzi. Na Wołyniu dokonano ewidentnego ludobójstwa Polaków (choć także Ormian i Żydów, gdyż niektórzy nie chcieli przyłączyć się do mordu), a nasi przywódcy uważają, że dla dobrego samopoczucia Ukraińców nie wolno nam o tym wspominać?! A ja w nosie mam samopoczucie Ukraińców! Nie dziwię się, że nie chcą o tym pamiętać, bo dokonali zbrodni. My zaś mamy obowiązek przypominać o tym i jasno nazywać rzeczy po imieniu.

Jeśli zaś chodzi o stosunki polsko-ukraińskie, to sami Ukraińcy pokazali, jak nas traktują. Wspierany przez Polskę prezydent Juszczenko uhonorował bandytę Banderę tytułem bohatera Ukrainy, mając w nosie nasze uczucia. Zaś młody Ukrainiec ostatnio potraktował jajkiem naszego prezydenta przy kompletnej bezradności naszej obstawy.

No cóż - jak się sami nie będziemy szanować, to trudno tego żądać od innych!

Tomasz Połeć




fot. screenshot/YT, Kacper Gizbo

To nieprawda, kochane dzieci, że "Wieczorynka" zniknie

Paszkwil Wyborczej - książka Leszka Żebrowskiego

$
0
0
Książka Leszka Żebrowskiego jest wznowieniem pozycji wydanej przed 18. laty jako odpowiedź na tekst w "Gazecie Wyborczej" zniesławiający Powstanie Warszawskie.  Aktualne wydanie  autor wzbogacił o dodatkowe dokumenty i źródła, do których udało mu się dotrzeć od czasu kiedy książka ukazała się po raz pierwszy.


"Gdy osiemnaście lat temu, w 1995 r. „Paszkwil Wyborczej” wyszedł drukiem, myślałem, że jego żywot – jako książki o Powstaniu Warszawskim – będzie krótki. Rzecz dotyczyła bowiem bieżącego (jak się wówczas wydawało) sporu nie tyle o samo Powstanie (bo ten się nigdy nie zakończy), co propagandowego ataku „Gazety Wyborczej” na jego uczestników. Skoro uznano na jej łamach, że AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta, to naturalną rzeczą było dokładne sprawdzenie, czy jest to prawda czy też fałsz. Okazało się to fałszem, który podparty został nieistniejącymi lub spreparowanymi „dowodami”. Ponadto dokonano tego w sposób wyjątkowo nieudolny. Widocznie redakcja uznała, że można nas bezkarnie szkalować antysemityzmem, zupełnie jak w czasach stalinowskich, gdy mówić i pisać mogła tylko jedna strona. Z tej sytuacji redakcja „GW” mogła wyjść nie tyle z twarzą (bo ją straciła), ale choćby ze skruchą i przeprosinami. Niestety, nic takiego nie nastąpiło, co więcej sytuacja nie uległa zmianie po dziś dzień.

Gdyby Polska była normalnym krajem, gazeta o takiej reputacji zostałaby zbojkotowana i zmuszona do normalnych zachowań, lub też wypadłaby z rynku. Polska jednak nie jest (jeszcze) normalnym krajem. Straszliwe okupacje: niemiecka i sowiecka (a następnie „wewnątrz” komunistyczna) w latach 1939–1989 zrobiły swoje. Zostaliśmy pozbawieni prawie całkowicie własnych elit. W miejsce intelektualistów i naturalnych przywódców dostaliśmy narzuconych siłą zdrajców i kolaborantów, którzy uzurpatorsko zajęli ich miejsce... Ponadto zawsze opowiadających się po stronie naszych wrogów. Przez osiemnaście lat, które upłynęły od pierwszego wydania tej książki zostało wydanych niezwykle wiele publikacji i artykułów, zawierających odniesienia do paszkwilowych artykułów Adama Michnika i Michała Cichego. Są one jednak albo hagiograficzne, ich autorzy cynicznie identyfikują się z tamtymi treściami (że AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta), bądź też trwożliwie omijają sedno sprawy nie poddając ich należytej krytyce. Niektóre z nich przytoczyłem w tym wydaniu, bezwartościową resztę jednak pominąłem, jako że nie wnosiła ona absolutnie nic nowego.

W trakcie upływu tych lat zdążyło wyrosnąć nowe pokolenie – ludzi odważniejszych, mądrzejszych, bezkompromisowych, szukających prawdy i przede wszystkim normalnych, którzy są zdolni do samodzielnego myślenia, na których poglądy i osądy nie nakładają się gderliwe pohukiwania podstarzałych przez ten czas pseudoautorytetów. To przede wszystkim dla nich jest ta książka – o naszych prawdziwych Bohaterach, których ofiara nie może iść na marne."

Warszawa, lipiec 2013 r. Leszek Żebrowski


Leszek Żebrowski – Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Ekonomista, historyk, publicysta. Autor lub współautor takich książek jak „Narodowe Siły Zbrojne. Dokumenty, struktury, personalia” (t. 1-3), „Tajne oblicze GL-AL i PPR” (t. 1-3), „Mity przeciwko Polsce“ oraz albumu „Żołnierze Wyklęci. Antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 r.”. Publicysta „Ładu”, „Nowego Świata”, „Naszej Polski”, „Naszego Dziennika” i prasy polonijnej. Specjalizuje się w dziejach polskich organizacji konspiracyjnych w okresie II wojny światowej i narodowego odłamu Żołnierzy Wyklętych, a także komunistycznej konspiracji i partyzantki z lat 1942-1945 oraz stalinowskiej bezpieki.

fot. screenshot/YT, Blogpressportal

Link do źródła:
Viewing all 408 articles
Browse latest View live