Quantcast
Channel: Pejzaż Horyzontalny | Rzepka
Viewing all 408 articles
Browse latest View live

Poczucie spełnionego obowiązku

$
0
0
No to mamy kolejny martwy dokument, który kompletnie niczego nie zmieni, ale pozwoli na stworzenie wielu miejsc pracy. Mam na myśli przyjęcie przez sejm w ubiegłym tygodniu konwencji przeciw przemocy (umownie tak zwanej).
Myślę, że wielu z nas ma świadomość, iż wprowadzanie kolejnych deklaracji nie zmniejszy skali problemu, na pewno zaś nie skłoni różnych sadystów i zboczeńców do zaprzestania swoich praktyk. Być może jednak da poczucie spokoju sumienia tym, którzy nie potrafią problemowi zaradzić.
Ta deklaracja (bo taką moc ma przyjęta konwencja) zmusza jednak to tworzenia kolejnych instytucji monitorujących przestrzeganie tejże. Teoretycznie więc nakręca gospodarkę. Dziwi mnie tylko, że „światłe siły reformatorskie”, tak wytrwale walczące o prawa różnych mniejszości, nie przeniosą się w obszar, gdzie takie problemy są rzeczywiste. Na przykład do krajów islamskich. Tam są łamane wszelkie prawa wszelkich grup wyznających inne od przyjętych zasady. A nawet tylko inaczej je interpretujących.
No cóż – łatwiej walczyć o prawa tam, gdzie prawo jest przestrzegane. Nie ma w tym wprawdzie nawet odrobiny bohaterstwa, ale są pieniądze. I poczucie dobrze spełnionego obowiązku. A że sensu brak…
Tomasz Połeć

 

Fałszywe śluby

$
0
0
Media donoszą ostatnio, że Słupsk stał się stolicą ślubów cywilnych - takim polskim Las Vegas. Ponoć, pary z całej Polski marzą tylko o tym, aby złączył je węzłem małżeńskim nie kto inny, jak Robert Biedroń. Oto bowiem prezydent Słupska z osobistego udzielania przez siebie ślubów uczynił wątpliwą atrakcję, a także źródło dochodów tego miasta. Mogą z tego być problemy i to nie tylko w Słupsku.
Przy tej okazji Biedroń snuje marzenia, że także on ze swoim partnerem staną kiedyś na ślubnym kobiercu. Kto wie, może nawet sam go sobie udzieli?
Jednak w udzielaniu ślubów osobom homoseksualnym, prekursorem nie będzie. Tu palmę pierwszeństwa dzierży od lat Bogumił Czubacki - były burmistrz Sochaczewa. Wszak to on - we wrześniu 2010 roku - w Żelazowej Woli udzielił pierwszego w Polsce legalnego ślub dwóch kobiet. Na ślubnym kobiercu stanęły Ania i Greta, które, jak stwierdziły tworzą parę hetero, ale w rzeczywistości nią nie są. Ania to mężczyzna, który czuje się kobietą, ale nie zamierza zmieniać płci. Z kolei Greta jest lesbijką. Oboje aktywnie działają w ruchu mniejszości seksualnych.
Może się jednak okazać, że zarówno śluby Anny i Grety, oraz te udzielane przez Biedronia są nieważne.
Gdyż zdaniem prawników Robert Biedroń udziela ślubów tylko na niby. Okazuje się bowiem, że włodarze miast czy gmin, nie mają prawa udzielać ślubów cywilnych. Co może wkrótce skutkować lawiną unieważnień ślubów cywilnych.
Zdaniem dr Piotra Kasprzyka z KUL, specjalizującego się w prawie o aktach stanu cywilnego, obowiązujące w Polsce przepisy nie zezwalają na podobne ślubne praktyki. W okresie PRL były regulacje prawne, które pozwalały naczelnikom miast do 50 tys. mieszkańców, na udzielanie ślubów cywilnych. Jednak przepisy te od dawna już nie obowiązują.
Burmistrz, wójt czy prezydent miasta – w obecnym stanie prawnym - nie zachowują kompetencji kierownika USC, jeśli taki zostaje zatrudniony w danym urzędzie.
Według obowiązującego prawa, kierownikiem urzędu stanu cywilnego w gminach mniejszych niż 50 000 tysięcy mieszkańców jest wójt, burmistrz lub prezydent, jeśli nie zatrudni innej osoby do pełnienia tej funkcji. W gminach większych niż 50 000 wójt, burmistrz lub prezydent miasta, ma obowiązek zatrudnić kierownika. Sam nie może nim być. I właśnie z tego powodu wynikają problemy. Zatem jeśli wójt, burmistrz, czy prezydent zatrudni kogoś innego, to wtedy sam traci uprawnienia do wykonywania funkcji kierownika urzędu stanu cywilnego. Wówczas małżeństwo zawarte przed taką osobą, będzie małżeństwem nieistniejącym!
Taki ślub ma taką moc prawną, jakby został udzielony przez kapitana statku, czyli jest nieważny.
Wygląda zatem na to, że takie małżeństwa zostały zawarte na niby (bez winy państwa młodych) a pary żyją ze sobą na tzw. kocią łapę.
Janusz Szostak
 

Wojna niczyja

$
0
0
Może nie jestem specjalnie odkrywczy, ale jakoś nie chce mi się wierzyć w rozejm na Ukrainie. Dlaczego? A choćby z tego powodu, że jedną z głównych stron był w negocjacjach Putin, a sam przecież zawsze twierdził, że Rosja nie bierze udziału w tej napaści. No to jeśli nie bierze, to w czyim imieniu pan Putin zawiera rozejm?
W ogóle ta wojna jest bardzo dziwna. Walki się toczą, ludzie giną, a świat się jedynie oburza. Ukraina zaś dopiero niedawno ogłosiła pobór do wojska. W najlepsze zaś toczą się tam rozgrywki ligi piłkarskiej i innych dyscyplin, Lwów i zachodnia część zachowuje się, jakby napaść nie dotyczyła tego kraju.
A świat? Niby są jakieś sankcje, ale nadal broń idzie do Rosji nie na Ukrainę, Francja, Niemcy i inne kraje podpisują z Rosją korzystne kontrakty gospodarcze. Polska nadal nie zamknęła tzw. małego ruchu granicznego z obwodem kaliningradzkim, jakbyśmy nie rozumieli, że można nam w każdej chwili podesłać piątą kolumnę. Nie wspomnę, że przez tę dziurę Rosjanie mogą swobodnie poruszać się po całej Europie.
Ale czy w ogarniętej obsesją równości, wolności i wszelkiej tolerancji Europie, ktokolwiek ma chęć myśleć o jakichkolwiek zagrożeniach? W razie czego politycy znów wezmą się pod ręce i przemaszerują w niemym proteście przeciwko czemuś… A Rosjanie będą anektować kolejne kraje.
Tomasz Połeć

Przepraszam, czy tu molestują?

Zegarki gubią ludzi

$
0
0
Pamiętam taki dowcip opowiadany przed laty przez mecenasa Ryszarda Parulskiego, niegdyś świetnego szermierza, a później działacza sportowego: Na piątą rocznicę ślubu moja żona zażądała na prezent pierścionek. Na dziesiątą – futro. Na piętnastą – samochód. Na dwudziestą – dom. A teraz, po dwudziestu pięciu latach małżeństwa pomyślałem sobie, że gdybym ją zamordował w dniu ślubu, to dziś byłbym wolnym człowiekiem.
Żarcik ten powstał w latach, kiedy w Polsce najwyższą karą było dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności. Od tamtego czasu świat stanął na głowie, to znaczy, ludzie wiele rzeczy robią na odwrót. Na przykład, dziś to nie mężowie żonom, ale żony mężom kupują kosztowne prezenty. Ot, choćby warte po kilkadziesiąt tysięcy złotych zegarki.
Z faktów, które od niedawna łączą polityków, byłego ministra Sławomira Nowaka i obecnego ministra Michała Kamińskiego, najsmutniejszy jest ten, że obaj obdarowani zostali przez własne żony drogimi zegarkami i obaj „zapomnieli” wpisać te przedmioty do swoich oświadczeń majątkowych.
Centralne Biuro Antykorupcyjne zajęło się sprawą wartego 37 tys. złotych zegarka Michała Kamińskiego, po tym jak jedna z bulwarówek ujawniła, że minister Kancelarii Premiera nie wpisał go do swojego zeznania majątkowego. Zrobił to dopiero po aferze Nowaka, a ekskluzywny czasomierz Gentleman 42 marki Paul Picot ma już od kilku lat, co też udowodniła gazeta. Mamy więc nową aferę zegarkową.
Ciekawe, jak się Kamiński wytłumaczy? Czy podobnie jak Nowak powie, że nie wiedział, iż tak osobiste przedmioty należy ujawniać w oświadczeniach majątkowych? Pamiętam, jak podczas jednej z rozpraw były minister transportu pytał z ironią wysokiego sądu, czy protezę za 30 tys. zł też trzeba wpisywać? Przypuszczam, że Nowak - z uwagi na profesję swojej żony, która jest stomatologiem - mógł mieć na myśli sztuczną szczękę. Był to więc klasyczny strzał w stopę, bo z takiej protezy trudniej byłoby mu się wytłumaczyć niż z zegarka. Cóż moglibyśmy w takim przypadku usłyszeć, zarówno od Nowaka, jak i jego bliskich?:
Sławomir Nowak: „Zamieniłem się z kolegą na sztuczne szczęki. Na jakiś czas, a po tygodniu ją zwróciłem.”?
Matka Nowaka przed sądem: „Ta proteza, to był nasz wspólny prezent na spóźnione 35 urodziny. Z dumą ją nosił.”
Kolega Nowaka przed sądem: „Idąc ją odebrać, wiedziałem, ile będzie kosztowała, bo wcześniej byłem w tym sklepie razem z Nowakiem i on oglądał tam różne szczęki, wybrał model dla siebie.”
Żona Nowaka przed sądem: „To był mój pomysł. Dobra szczęka będzie dopełnieniem wizerunku polityka.”
Jak wspomniałem, świat stanął na głowie. Dziś to nie ludzie gubią zegarki, to zegarki gubią ludzi.

Ilustracja. screenshot & Pop Dot Comics

Felieton ukazał się w najnowszym wydaniu magazynu REPORTER - już w sprzedaży

Labirynty tolerancji

$
0
0
Europa zaczyna coraz boleśniej odczuwać skutki zamachów przeprowadzanych przez islamskich terrorystów, jednocześnie publicyści i politycy mają poważny problem, jak przedstawiać te wydarzenia. Z jednej strony bowiem nie sposób nie dostrzegać zagrożenia i brutalności przeprowadzanych akcji. Z drugiej strony celebryci muszą ważyć słowa, gdyż głupio tak z dnia na dzień potępiać coś, co przedstawiało się jako rzecz godną szacunku, a przynajmniej tolerancji.
Wyznające lewackie ideologie, tak zwane elity europejskie wpadły we własne sidła (nie tylko w sprawie Islamu) domagania się pełnej tolerancji dla wszystkiego co inne. Nie należy bezkrytycznie zgadzać się na wszelkie widzimisię wszelkich odmieńców, szaleńców czy zboczeńców. Tymczasem taka paranoja ogarnęła Europę. Za żadne przestępstwo nie można wymierzyć kary śmierci, wymiar sprawiedliwości interesuje się przede wszystkim prawem przestępcy, całkowicie lekceważąc prawa ofiary czy jej rodziny. Najlepszym przykładem może być zbrodnia Andersa Breivika, który za zamordowanie prawie 80 osób został skazany na 21 lat więzienia.
Do czego to wszystko zmierza? Otóż uważam, że jeśli tolerancja nie następuje z dwóch stron, obóz tolerancyjny skazany jest na zagładę. My ich będziemy tolerować. Oni nas – nie.

Tomasz Połeć

Wodzowskie instynkty

$
0
0
Sprawa Kamila Durczoka zwróciła na krótko uwagę na problem molestowania w miejscu pracy. Na co dzień prawie nikt na to nie zwraca uwagi.
W Polsce panuje niemal powszechne przeświadczenie, że wodzowi (kierownikowi, dyrektorowi, komendantowi, burmistrzowi, prezesowi, posłowi itp. przełożonemu) wszystko wolno. Stąd te immunitety, przywileje, nierówność wobec prawa i te typowo plemienne instynkty płciowe.
Dlatego, każdy taki przypadek patologicznych wodzowskich zachowań, powinien być piętnowany. Obojętne, czy dotyczy dyrektora wiejskiej szkoły, czy też telewizyjnego gwiazdora.
Niestety świadomość tego, że molestowanie, mobbing itp.  to działania niedopuszczalne, karalne i wysoce szkodliwe - nie jest powszechna. Podobnie jak kary, które powinny być szybkie, zdecydowane i surowe.
I oczywiście nie odnosi się to jedynie do przypadku Kamila Durczoka, o którym na dobrą sprawę nie wiemy, czy kogokolwiek molestował. Ma to dopiero ustalić Państwowa Inspekcja Pracy, podczas kontroli w TVN.
Przy okazji całej „afery” Durczoka, mój niesmak budzą wątpliwe metody dziennikarskie, jakimi się w tej sprawie posłużono. Ale to materiał na inne rozważania.
Janusz Szostak

Felieton pochodzi z najnowszego wydania magazynu REPORTER - już w sprzedaży

Ilustracja: screenshot & Pop Dot Comics


Odcienie demokracji

$
0
0
Światem wstrząsnęło zabójstwo rosyjskiego opozycjonisty Niemcowa. Oczywiście człowieka szkoda, jednak skąd w politykach takie zaskoczenie, tego nie pojmuję? Przecież wiadomo, kim jest Putin i było to wiadome już ładnych parę lat temu, gdy atakował Czeczenię, Gruzję. Wtedy jednak znakomita cześć tzw. elit udawała, że jest to polityk otwarty, dążący do demokracji. No, da on wam demokrację.
Gdy słyszę w tvn czy innych mediach o tym, że to skandal, iż do tej pory nie ma żadnego postępu w śledztwie dotyczącym zestrzelenia malezyjskiego boeinga, otwieram oczy ze zdumienia, bo na temat katastrofy smoleńskiej te same media już się nawet nie zająkną. A przecież sprawa bardzo podobna. Tylko że holenderscy politycy nie odpuścili, nie uznali Putina za „demokratę”, tylko prowadzą nadal swoje śledztwo.
Swoją drogą ciekawe, co teraz robi tzw. komisja Millera. Jakoś przycichła, ale kasę ci „fachowcy” inkasują co miesiąc!
Ale Polska widocznie nadal uznaje Putina za godnego zaufania, ponieważ nadal z Królewcem (zwanym Kaliningradem) mamy tzw. mały ruch graniczny (nagle może się okazać bardzo duży), a gazoport w Świnoujściu nadal nie jest wybudowany! Jak się mamy uniezależnić od rosyjskiego gazu?
O tym, że wciąż nie ma oficjalnych wyników wyborów samorządowych, już nawet nie wspomnę.
Tomasz Połeć


Western po poznańsku

$
0
0
Przeszło dwadzieścia lat temu - za sprawą  artykułu, którego byłem współautorem – Marka F. ps. Western przenoszono z celi do celi. Obawiano się, że – po naszej publikacji - może zostać zamordowany. Zleceniodawcą zabójstwa miał być rzekomo Zbyszko B., znany szerzej jako  Makowiec. To on - w innej sprawie - wynajął kilera, którego wcześniej wsadziliśmy za kraty.


18 listopada 1994 roku, w magazynie Expressu Wieczornego – Kulisy, ukazał się reportaż „Kto mówi prawdę”.  Wspólnie z Radosławem Rzepką przedstawiałem w nim nieznane szerzej okoliczności rzekomej korupcji w poznańskiej policji. Do tej sprawy na pewno wrócę w jednym z wydań Reportera. Przez kilka miesięcy zbieraliśmy informacje, rozmawialiśmy z dziesiątkami osób. Fakty układały się dość przejrzyście: cała ta „afera” była misternie przeprowadzoną akcją,  mającą na celu zniszczenie uczciwych policjantów.  Naszym zdaniem był to atak przygotowany przez ludzi z establishmentu gospodarczego i  politycznego, przez wsparciu niezbyt uczciwych policjantów i usłużnych dziennikarzy. W tle pojawiali się też poznańscy gangsterzy.
O ile publikację Gazety Wyborczej „Korupcja w poznańskiej policji” oparto na anonimowych wypowiedziach, o tyle w naszym reportażu z imienia i nazwiska wypowiadało się kilkanaście osób.

Policyjny agent 

Jedną z nich był - nieżyjący już - Telesfor J. To kluczowa postać w tej sprawie - między innymi jego anonimowe opowieści wywołały „aferę”. Człowiek ten musiał odejść z policji. Jak mówili nam jego ówcześni przełożeni: - Niepokoiły nas jego powiązania ze światem przestępczym. Niektórzy przypuszczali, że mogło go coś łączyć z gangsterem o pseudonimie Western. Człowiek ten miał na swoim koncie serię brutalnych napadów. Musieliśmy go zamknąć bez wiedzy Telesfora. Ale on go bronił, twierdził, że to jego agent.
Ten agent Telesfora J. został wówczas skazany na 12 lat więzienia. Między innymi za napad na syna wójta gminy romskiej w Swarzędzu. Sprawcy zadali wówczas młodemu Cyganowi 30 ran klutych, pomimo to zdołał przeżyć.
- Sprawa Westerna została zepsuta, ja chodziłem za nim 2 lata – wyznał nam na Telesfor J. przed 21 laty – Przez niego chciałem dopaść Makowca. Gdyby nie zatrzymanie Westerna, wsadziłbym także Makowca.

Kumpel senatora 

Zbyszko B., zwany Makowcem, to postać znana nie tylko w poznańskim świecie przestępczym. To pierwsza liga polskich gangsterów. Western zawsze pozostawał w cieniu Makowca, ale przez lata byli zakumplowani. Obaj wszak zaczynali jako cinkciarze, podobnie jak Aleksander G. – były senator, który przez lata roztaczał nad Makowcem parasol ochronny.
W marcu 1994 roku prokuratura oskarżyła Makowca  o zniszczenie  samochodów szefostwa konkurencyjnego gangu z osiedla Piątkowo. Wówczas senator dał mu alibi: – W tym czasie piliśmy razem herbatę - stwierdził senator.
To także dzięki Aleksandrowi G. gangster uzyskał „list żelazny”, gwarantujący mu nietykalność i wolność do czasu zakończenia postępowania sądowego, gdy przed laty postawiono mu zarzuty prokuratorskie. W powojennej historii polskiego sądownictwa był to pierwszy przypadek zastosowania tej instytucji prawnej. O „list żelazny” przez lata starał się bezskutecznie pułkownik Ryszard Kukliński, który został w stanie wojennym zaocznie skazany na karę śmierci.

Gangster w budzie

Zbyszko B. nie miał podobnych problemów i mógł cieszyć się wolnością. Na chwilę - po dość zabawnym zatrzymaniu - trafił jednak wówczas do aresztu. Policjanci, gdy już znaleźli haka na Makowca, postanowili schwytać go w jego willi na Naramowicach, przy ulicy Maków Polnych (od nazwy której przybrał ksywę). Jednak w domu zastali tylko obłożnie chorą żonę gangstera: - Męża nie ma, możecie szukać, a i tak go nie znajdziecie – zakomunikowała policjantom. Jednak ci nie ulegli jej perswazji i znaleźli Makowca, który ukrył się... w psiej budzie razem z dwoma dobermanami.
Zresztą podobnych akcji w wykonaniu  Zbyszka B. było więcej. Jeden z byłych poznańskich policjantów przypomina takie zdarzenie: - Zatrzymaliśmy go na ulicy. Wiadomo było, że ma przy sobie broń. On jednak zamknął się w samochodzie i nie chciał wyjść. Mówił: „Postawcie patrol i mnie pilnujcie, a ja się nie ruszę”. Nie było innego sposobu, przeholowaliśmy jego samochód na policyjny parking. Tam dopiero skapitulował.

Zapowiedź zemsty

Gdy Marek F.  trafił do aresztu, Makowiec nie zapomniał o koledze. Podczas jednej z rozpraw przeciwko Westernowi, na sądowych korytarzach pojawiła się grupa kilkunastu poznańskich gangsterów, którymi dyrygował Makowiec. Bandyci próbowali zastraszyć świadków, doszło do bójki z Cyganami. Jednego z Romów usiłowano wyrzucić przez okno. Akcja została jednak przerwana na rozkaz Makowca i napastnicy wycofali się.
Niebawem Makowiec przeczytał w Expressie Wieczornym, że Marek F.  był agentem policyjnym. Co gorsza dowiedział się, że Telesfor J.  - przez Westerna - zamierzał dobrać się do niego. 
Ta wypowiedź Telesfora J., wstrząsnęła zarówno Makowcem, jak i Westernem. Makowiec zapowiedział zemstę. Wieść o planowanej dintojrze, szybko dotarła za mury więzienia we Wronkach, gdzie  Western odsiadywał wyrok 12 lat. Marek F. wpadł w panikę, wiedział, że z Makowcem żartów nie ma.
Groźby Zbyszka B. nie zostały jednak zbagatelizowane przez policję i służby więzienne. Westerna przenoszono co kilka dni z celi do celi. Wprowadzono też wzmożone środki bezpieczeństwa wobec niego. Przeżył. Jak potoczyły się dalsze jego losy, przypomniał na wcześniejszych stronach Przemysław Graf.
Także w bandyckim cv Zbyszka B. nastąpiła długa przerwa. Makowiec trafił  na 15 lat do więzienia za zlecenie zabójstwa.

Kiler z Izraela

W 1995 roku w poznańskiej kawiarni Cafe Głos został zastrzelony mężczyzna. Zamachowcem okazał się być Albert Kiełczyński, ps. Izraelczyk. Zabójca twierdził, że zabity mężczyzna nie chciał się z nim rozliczyć z pieniędzy za kradzione samochody. Prawda wyglądała zgoła inaczej. Zginąć miał niejaki „Święty", który dwa miesiące wcześniej porwał syna Makowca. I to właśnie Zbyszko B. wynajął kilera, aby ten odstrzelił porywacza. Kiełczyński jednak  pomylił się i strzelił do przypadkowej osoby - poznańskiego motorowodniaka, Marka Z.
Warto na chwilę zatrzymać się przy postaci płatnego mordercy.
Na początku stycznia 1994 roku, dzięki dziennikarskiemu śledztwu Radosława Rzepki (wówczas Express Wieczorny, dziś Reporter), doszło do zatrzymania międzynarodowego gangu, dokonującego w Warszawie wielu przestępstw. Na czele tej grupy stał Andrzej Kiełczyński, przed laty  szpieg CIA w  Izraelu, były terrorysta i  bliski współpracownik  byłego premiera tego kraju, Menachema Begina. W 1992 roku  Andrzej Kiełczyński wraz ze swoim bratankiem Albertem przyjechał z Izraela do Polski, i tu stworzyli groźną grupę przestępczą. Rozpracował ją Radosław Rzepka (Reporter 1/2013). Wtedy Albert Kiełczyński dostał wyrok siedmiu lat pozbawienia wolności, m.in. za napad rabunkowy na kolekcjonera monet i przestrzelenie mu kolan. Jednak  podczas przerwy w odbywaniu kary - spowodowanej chorobą nowotworową - związał się z poznańskim światem przestępczym. I tak stał się cynglem Makowca. Tym razem został skazany na dożywocie. Chory na raka Izraelczyk zmarł w więziennym szpitalu w trakcie odbywania kary.
Za zlecenie zabójstwa w Cafe Głos, Makowiec dostał 15 lat pozbawienia wolności. Jednak w czasie przerwy w ogłaszaniu wyroku, niespodziewanie zniknął z sądu. Odnalazł się dopiero po trzech latach, gdy w Toruniu na  ul. Szewskiej robił zakupy w sklepie z damską bielizną. Tam schwytała go specjalna grupa pościgowa. I na wiele lat zamknęła się za nim brama więzienia.

Zgubna zazdrość

Jednak, mimo pobytu Makowca w kryminale, śledczy  nie przestali interesować się jego gangsterskim dorobkiem.
W 2007 roku na współpracę z prokuraturą poszedł Krzysztof  W. - ps. Kanada - były żołnierz Makowca. Postanowił sypać bossa, gdy  okazało się, że ma odsiedzieć siedem lat za kradzieże i oszustwa. W areszcie Kanada dowiedział się także, że jego dziewczyna zdradziła go z synem Makowca. Z zazdrości i zemsty, poszedł na współpracę z policją. Licząc przy okazji na łagodniejszy wyrok. Dzięki jego  zeznaniom, na ławę oskarżonych  trafiła cała  familia Makowców: ojciec, matka oraz dwóch synów. Pogrążył także innych przestępców, m.in. członków gangu Lejka.
To właśnie Kanada zasugerował policjantom, że w basenie Makowca pogrzebany jest Damian Sz., ps. Twardziel, który przepadł bez śladu w 1995 roku. Stało się to, gdy usiłował przejąć kontrolę nad miejscowym półświatkiem.  Policja zrujnowała basen w poszukiwaniu ciała Twardziela. Jednak bez oczekiwanego efektu. Znaleziono co prawda krew zmieszaną z ziemią, lecz badania DNA wykluczyły, aby należała do Damiana Sz. Pojawiły się zatem przypuszczenia, że to krew zaginionego dziennikarza Jarosława Ziętary. Ale kod genetyczny także się nie zgadza.
W efekcie  Iwona B., żona Makowca  domaga się od  prokuratury i policji  50 tysięcy złotych odszkodowania  za zniszczony basen.
Wkrótce też Kanada – widząc, że nie wyjdzie wcześniej na wolność - zmienił zeznania. Co sprawiło, że część oskarżonych gangsterów zostało uniewinnionych.
Tymczasem  63-letni Makowiec odsiaduje wyrok w zakładzie karnym w Rawiczu. Na pomoc Aleksandra G. nie może już liczyć, gdyż i ten ma kłopoty z prawem.
Zbyszko B. na  wolność ma wyjść w 2017 roku: - I pewnie bardzo szybko odnajdzie się w nowej rzeczywistości  – przewiduje jeden z byłych poznańskich policjantów – Chociaż teraz mówi się, że jest poważnie chory. Ale on w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji, potrafił robić duże pieniądze.
Janusz Szostak

Na zdjęciu: Makowiec w chwilę po zatrzymaniu w sklepie z damską bielizną w Toruniu/ fot. Policja

Tekst  ukazał się w najnowszym wydaniu magazynu kryminalnego REPORTER


Nieustraszony - opowieść o człowieku, który przez miłości do żony i ojczyzny wydostał się z dna i został bohaterem

$
0
0
Poruszająca historia żołnierza Navy Seals, najbardziej elitarnej jednostki wojskowej na świecie, który zginął podczas akcji w Afganistanie w 2010 roku. To nakreślony przez jego bliskich i towarzyszy broni niezwykły obraz człowieka, który – zanim stał się jednym z najlepszych żołnierzy na świecie – stoczył najtrudniejszą walkę w swoim życiu: walkę z uzależnieniem od narkotyków.


Towarzysze broni mówili o nim, że był bohaterem w całym tego słowa znaczeniu. Jego odwaga, oddanie i wsparcie, jakiego udzielał innym oraz umiejętności sprawiły, że pozwolono mu służyć w jednostkach szturmowych nawet wtedy, kiedy widział już tylko na jedno oko, a jego ręka nie była do końca sprawna po zmiażdżeniu. Przeznaczano go do najtrudniejszych akcji, szukał m.in. Osamy Bin Ladena. Zginął podczas niemal samobójczej akcji likwidowania jednego z talibskich przywódców. Niedługo przed śmiercią – jakby przeczuwając, co może się stać – napisał wzruszający list do swoich dzieci.

Adam Brown zapisał się bardzo dobrze także w pamięci polskich GROM-owców, z którymi dane mu było wspólnie służyć. Jego nazwisko wpisali do Memoriału Fundacji SPRZYMIERZENI z GROM.






Fragment książki

„Cel Lake James”

17 marca 2010. Tuż po wschodzie słońca ciszę w placówce zespołu przerwał chrzęst żwiru pod podeszwami butów. Jakiś mężczyzna zaczął się śmiać.

– Marzenia ściętej głowy! – zadrwił z Adama Kevin Houston, kiedy stanęli naprzeciw siebie przy baraku ze sklejki.

– Wszyscy wiedzą, że w koszykówce jesteś cienki bolek.

Dwaj przyjaciele wciąż zadowalali się słownymi przepychankami, przez co jeszcze nie mieli okazji rozegrać meczu jeden na jeden, który planowali od roku. Zamiast tego trzymali za kije do lacrosse, a Kevin podrzucał ręką piłkę. O tej porze dnia obaj powinni chrapać, ale Adam chciał się nauczyć lacrosse od „mistrza” (przynajmniej w opinii samego Kevina), więc udało im się zarezerwować w harmonogramie zajęć pół godziny na drugą lekcję Adama.

– Dawaj! – zawołał Adam, unosząc swój kij. Kevin cisnął mu piłkę, a Adam złapał ją i odrzucił do stojącego dwadzieścia jardów dalej kolegi.

– Hej, wrzuć na luz! – napomniał go Kevin, który opisał piłkę do lacrosse jako „skrzyżowanie piłki baseballowej i krążka hokejowego”. Jeśli tylko nadać jej właściwą prędkość, może narobić sporo szkód, a Adam trzymał kosz kija tuż przy prawym policzku.

– No dalej, weź porządny zamach! – krzyczał podekscytowany Adam.

„Teraz będzie zgrywać zawodowca”, pomyślał Kevin. Wyobraził sobie, jak z całych sił rzuca piłkę i trafia Adama prosto w zdrowe oko.

– Nie ma sensu, chłopie – powiedział. – Nie przesadzaj, dopóki nie nabierzesz wprawy.

– Dam sobie radę! – zapewnił go Adam. – No dalej, po prostu rzuć! Nie bądź babą!

Przez następne pół godziny Kevin nie chciał podawać Adamowi piłki tak mocno, jak ten sobie tego życzył, a Adam nie przestawał wyzywać przyjaciela od bab (choć nie szczędził mu też innych epitetów), aż w końcu master chief ochrzanił ich, że się wydurniają w porze wypoczynku.

– Może byście z łaski swojej poszli się przespać, psia wasza mać?! – warknął.

Dwaj mężczyźni wrócili do łóżek i przespali sporą część dnia. O piętnastej inny kolega z zespołu, John Faas, wetknął głowę do pokoju Adama i zauważył, że ten czyta książkę.

Jako wyróżniający się absolwent, który wygłosił mowę pożegnalną na rozdaniu dyplomów i grał na pozycji quarterbacka w szkolnej drużynie futbolowej, John „mógłby robić w życiu dosłownie wszystko”, jak stwierdziła Kelley.

– A mimo to wybrał służbę na rzecz kraju. Adam szanował go za to.

Ci dwaj SEALsi chętnie wymieniali się książkami i dyskutowali o historii, religii, polityce czy wojnie. Zazwyczaj pozostali członkowie zespołu śmiali się z nich, że na zmianach i szkoleniach potrafili godzinami oglądać kanał BookTV.

– Co tam masz? – zapytał John w drzwiach i skinął na książkę.

– Tender Warrior – odpowiedział Adam i pokazał mu okładkę. – Możesz poczytać, ja prawie skończyłem. Patrz na to. – Zaczął kartkować strony w poszukiwaniu fragmentu. – Napisał to weteran sił specjalnych, który walczył w Wietnamie, a potem został kapelanem.

Adam odnalazł właściwą stronę i podał Johnowi książkę, a ten czytał:

Funkcja wojownika jest wyraźnie zarysowana w Piśmie Świętym [...] W listach apostolskich dojrzały, wierzący mężczyzna często jest opisywany za pomocą wojskowych terminów – jako wojownik zdolny walczyć z potężnymi wrogami i niszczyć twierdze szatana. Serce wojownika jest sercem opiekuńczym. Wojownik chroni, osłania przed zagrożeniem, strzeże. Poświęca się energii zdyscyplinowanych, agresywnych działań. Mówiąc o wojowniku, nie mam na myśli człowieka, który kocha wojnę czy też czerpie sadystyczną przyjemność z walki i przelewu krwi. Istnieje wielka różnica między wojownikiem a zwyrodnialcem. Wojownik to obrońca; człowiek, który strzeże innych z wysoko uniesioną głową. (Fragment pochodzi z książki Stu Webbera Tender Warrior (przyp. tłum.).

Braterstwo SEALsów z DEVGRU powstało na fundamencie wspólnego poszanowania. I tak jak Adam aspirował do roli „geniusza”, którego ten widział w Johnie – zarówno w jego wykształceniu, jak i umiejętnościach walki – John robił wszystko, by osiągnąć zdolność Adama do żonglowania tymi dwoma paradoksalnymi, jak się zdawało, wizerunkami: wojownika oraz kochającego męża i ojca, w czym Adam osiągnął mistrzostwo. Po przeczytaniu jeszcze paru akapitów książki Webbera John uznał, że termin „wrażliwy wojownik” to nadzwyczaj trafny opis jego przyjaciela z zespołu.

Oddał mu książkę, a Adam odłożył ją, zeskoczył z łóżka i zaczął się rozciągać, stękając głośno. John śmiał się i kręcił głową, gdy Adam wkroczył dumnie do głównej sali. Tym razem wyginał się dla Briana Billa, który osłonił wzrok przed widokiem niemal nagiego faceta, jeśli nie liczyć bokserek z symbolem Batmana.

– Chłopie – rzucił Bill – załóż coś na siebie i zrób nam kawy.

W niewielkim salonie – najważniejszej części „rudery” zespołu, czyli małego, przenośnego baraku – znajdował się telewizor z płaskim ekranem, kanapy i pożądany przez wszystkich ekspres do kawy z prawdziwego zdarzenia, jedyny przedmiot luksusowy, jaki Adam zabierał na zmiany, bo nie był w stanie znieść smaku kawy z, jak sam to nazywał, „cieknącego badziewia”. Teraz też zaparzył dla kolegów tak zwane „paliwo rakietowe”, po czym całą czwórką – on, Bill, John i Kevin – z kubkami w dłoniach ruszyli na zebranie zespołu o godzinie trzynastej czasu Zulu (strefa UTC), czyli siedemnastej trzydzieści czasu lokalnego.

Zanim zdążyli przejść przez dziedziniec placówki, gesty innych SEALsów – skinienia głowami i uniesione kciuki – uświadomiły im, że szykuje się operacja.

– To jak daleko się wybieramy? – zapytał Kevin, gdy tylko weszli do pomieszczenia, w którym odbywała się odprawa.

– To będzie daleka wycieczka – odparł Tom Ratzlaff, doświadczony dowódca zespołu zwiadowczego i snajperskiego. – Co najmniej pięć godzin przez gówniany teren.

– Pod górę czy z górki?

– I tak, i tak.

Liczba SEALsów w zespołach uderzeniowych różni się w zależności od misji i jest ściśle tajna, podobnie jak współpraca jednostek wojskowych SOCOM (Special Operations Command – Dowództwo Operacji Specjalnych, przyp. tłum.), które czasami przydziela się do takich zadań. Z tego względu więcej niż kilkunastu, lecz mniej niż pięćdziesięciu doskonale wyszkolonych operatorów pojawiło się na odprawie, by przejrzeć dostępne dane wywiadowcze i przestudiować zdjęcia satelitarne oraz drogi podejścia do celu, co dało im niejakie pojęcie, co czeka ich tej nocy. Krótko mówiąc, brutalna misja – a przecież nawet nie zdążyli wziąć pod uwagę, kto tym razem jest ich celem.

– Klasyczne zadanie dla chłopaków z SEAL Team SIX – stwierdził kolega Adama. – Cel o dużym znaczeniu w obszarze wysokiego zagrożenia. Amerykańskie siły nigdy dotąd nie były w dolinie, gdzie ukrył się „Cel Lake James”. Roiło się tam od bojowników, spodziewaliśmy się zerowej współpracy z lokalnymi mieszkańcami. Musieliśmy dotrzeć na miejsce, uderzyć naprawdę szybko i mocno, a następnie ewakuować się, zanim napotkamy na silny opór. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jeśli zastanie nas tam dzień, zabraknie nam amunicji, bo będziemy musieli walczyć z całą doliną. Ale warto było zaryzykować. Facet, na którego polowaliśmy, zabijał naszych kolegów z piechoty i każdego, kto stacjonował w tamtym FOB-ie, albo po prostu korzystał z lokalnych dróg. Wywiad twierdził, że „Cel Lake James” szykuje kolejny atak, więc toczyliśmy wyścig z czasem. Nasz przeciwnik już udowodnił, jak skuteczne są jego metody, i nie mieliśmy wątpliwości, że kolejny atak znów się powiedzie: co oznaczało, że zginie jeszcze więcej Amerykanów, jeśli go nie dopadniemy.

Życiorys „Jamesa” poddano wnikliwej analizie. On i jego ludzie nigdy nie kapitulowali.

– Gdy dotrzecie na miejsce, bądźcie gotowi do walki – podsumował jeden z oficerów.

Mniej więcej po czterdziestu pięciu minutach od rozpoczęcia zebrania Adama Kelley wysłała mężowi wiadomość na Skypie, licząc, że go zastanie.

Cześć, kochanie – pisała. Ponieważ jednak odpowiedź nie nadchodziła, Kelley westchnęła i zabrała się za szykowanie dzieci do szkoły. Był poniedziałek, Dzień Świętego Patryka, i zarówno Nathan, jak i Savannah ubrali się na zielono. Podczas gdy Savannah jak zwykle trajkotała wesoło, Nathan był dziwnie zamknięty w sobie. – Tamtego ranka nic nie mówił – opowiadała Kelley – co było dla niego typowe, gdy z jakiegoś powodu się smucił. Nie musiałam pytać, o co chodzi, wiedziałam, że tęskni za tatą. – Nathan nie powiedział jednak mamie ani siostrze, że tego dnia obudził się z poczuciem dziwnego niepokoju, którego w żaden sposób nie mógł się pozbyć.

Podrzuciwszy dzieci do szkoły, Kelley spędziła nieco czasu w towarzystwie Michelle – uprawiały razem aerobik, wypiły po koktajlu mlecznym, a na koniec pojechały do Targetu, żeby załatwić domowe sprawunki.

– Z okazji święta wszystko było tam zielone – opowiadała Michelle – a Kelley nigdy nie przepadała za tym kolorem. Nagle jednak stwierdziła: „Wiesz co, ten zielony chyba zaczyna mi się podobać. Od tej pory będę kupować więcej zielonych rzeczy”.

– Dobry pomysł – odparła wtedy Michelle.

Niedługo po zapadnięciu zmroku zespół uderzeniowy wyjechał na lądowisko, gdzie czekały już śmigłowce MH-47 z podwójnymi wirnikami. Załogi śmigłowców przeprowadzały ostatnie kontrole przed lotem, kiedy operatorzy ładowali sprzęt i gromadzili się w środku, żeby zaczekać na „podwózkę” do pracy.

W śmigłowcu, który miał lecieć na przedzie, siedział Tom Ratzlaff i jego zespół snajperski. Kiedy maszyny poderwały się z ziemi, zmówił modlitwę, którą powtarzał przed każdą niebezpieczną operacją: „Ojcze nasz, któryś jest w Niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi”. Po Ojcze nasz dodał jeszcze kilka słów od siebie: „Panie, opiekuj się moją żoną i dziećmi, chroń ich i czuwaj nad nimi. Chroń moich kolegów i wybacz nam wszystkie grzechy. Amen”.

Pozostawało tylko zrobić swoje. Tak jak wszyscy inni członkowie zespołu Tom skupił się na operacji i w myślach jeszcze raz przeanalizował zajęty przez wroga teren, który mieli infiltrować. On i jego snajperzy – zespół zwiadowczy zwany krótko RECCE (skrót od reconnaissance, czyli rekonesans) – pomogli wybrać strefę lądowania dla śmigłowców i ustalić trasę przez góry, którą mieli doprowadzić kolegów do „Celu Lake James”. Na miejscu rola snajperów polegała na zajęciu pozycji, by cały czas mieć na oku operatorów zespołu uderzeniowego i kryć kolegów, gdy było to konieczne – pakować kulkę w głowę lub pierś każdemu wrogowi, który stanowił zagrożenie.

Tom nigdy nie modlił się o bezpieczeństwo dla siebie – uważał, że o tej kwestii zdecyduje sam Bóg. Zamiast tego poświęcał swoje ciało i duszę, żeby chronić kolegów z zespołu. Jeszcze się nie zdarzyło, by ktokolwiek zginął, kiedy on nad nimi czuwał.

Lecieli nisko i szybko wzdłuż stromych grzbietów, niemal przytulając się do gór Hindukusz. Kevin, który siedział w drugim MH-47, czuł, że śmigłowiec zwalnia. Dźwięk silników zmienił się, a maszyna zaczęła opadać w głąb czegoś, co przypominało wąwóz. Przez okno po prawej widać było tylko granitową ścianę – niemal pionową na szczycie i niżej przechodzącą w strome, skaliste zbocze. Wpatrzony w zielone barwy rozświetlonego noktowizorem terenu, Kevin wyciągnął głowę w stronę okna, żeby się lepiej rozejrzeć, ale widok zasłaniały mu wierzchołki drzew – ciemne pasmo wiecznie zielonego lasu, który rósł w najgłębszych niszach zwężającej się otchłani. Po bokach i nad śmigłowcem poszarpane granie zdawały się napierać na wirniki, które pracowały wytrwale, by utrzymać maszynę stabilnie w powietrzu. Piloci trzymali wysokość, wisząc nad wąwozem i rozglądając się za miejscem, gdzie mogliby posadzić dwie potężne bestie z podwójnymi wirnikami.

„Przerażające”, myślał Kevin. To była bez wątpienia najtrudniejsza strefa lądowania, jaką widział w całej swojej karierze. „Żaden pilot o zdrowych zmysłach nie wleciałby śmigłowcem w taką szczelinę” – i właśnie dlatego ostatecznie to ją wybrali na miejsce lądowania. Elitarni piloci 160. Pułku Lotniczych Operacji Specjalnych (jego popularna nazwa to Night Stalkers) potrafili „parkować” te powietrzne autobusy jak sportowe auta, wszędzie tam, gdzie była choćby odrobina wolnej przestrzeni.

Zwykle przerzucenie operatorów ze śmigłowca na ziemię liczy się w sekundach, ale tamtej nocy piloci musieli odlecieć i zrobić drugie podejście. Nic z tego – uczestnicy operacji usłyszeli po chwili wiadomość:

– Schodzimy na linach.

Gdy SEALsi poprowadzili zespół uderzeniowy, jako pierwsi zjeżdżając po szybkich linach na tyły terenu wroga, Chris Campbell uderzył w głaz wielkości minivana i odbił się na zbocze opadające pod kątem sześćdziesięciu stopni. Musiał w pośpiechu ześliznąć się na tyłku po odłamkach granitowych skał, żeby nie spadł na niego kolejny operator, i potarł ręką o skałę, która rozcięła mu rękawicę. Kiedy polizał dłoń, poczuł smak krwi. Pył wzbijany przed wirniki sprawiał, że w blasku noktowizorów cała scena wyglądała jak zatopiona we mgle.

Kilka minut później MH-47 odleciały i grupa zeszła w las nawadniany przez strumień wijący się na dnie wąwozu. Choć przed akcją wywiad oglądał teren z góry, Chris stwierdził, że wąwóz w kształcie litery V może się okazać śmiertelną pułapką, jeśli przegapili stanowisko karabinu maszynowego wroga, położone gdzieś wyżej. Kule rozszarpałyby ich na strzępy.

„A my znajdujemy się w samym środku tego szaleństwa”, pomyślał Brian Bill.

Snajperzy szli przodem przez skalisty, zalesiony labirynt, a z tyłu podążał zespół uderzeniowy, w którego skład wchodził także nieduży kontyngent żołnierzy afgańskich sił specjalnych z dwoma tłumaczami oraz dwie grupki lekkiej piechoty, która miała blokować pozycje, w czasie gdy SEALsi przeprowadzą szturm. Zjeżdżając po linie, dwaj żołnierze piechoty uderzyli o ziemię tak mocno, że potłukli sobie gogle noktowizyjne. Utykając, parli przed siebie z determinacją. Niemal ślepi w ciemnościach, musieli polegać na partnerach.

Po kilku godzinach pokonywania klifów, szlaków lawinowych i wszelkiego rodzaju cieków Afgańczycy – znani ze swej wytrzymałości i zręczności w górskim terenie – nie mogli nadążyć za resztą grupy. Tłumacz, najsilniejszy z Afgańczyków, opisał później SEALsów i ich odpowiedników z amerykańskiej piechoty jako „maszyny”.

– Oni się po prostu nie zatrzymywali – powiedział.

Z różnych względów – nie tylko wątpliwej wytrzymałości fizycznej – obecność afgańskich żołnierzy, wynikająca z politycznego partnerstwa krajów, nie była SEALsom na rękę. Podczas gdy oni sami nosili wyposażenie o wadze dwudziestu kilku kilogramów, musieli zadbać, żeby Afgańczycy nie brali obciążenia cięższego niż dwanaście czy trzynaście. W którymś momencie Adam zarzucił sobie na ramię plecak jednego z nich i niósł go pół godziny, żeby mężczyzna mógł złapać oddech. Po trzeciej godzinie marszu ten sam człowiek położył się na ziemi i powiedział, że dalej nie da rady – Adam podniósł go i pchnął ścieżką wydeptaną przez kozy. Po czwartej pośliznął się i osunął trzydzieści metrów po stromym granitowym zboczu – Adam pobiegł do niego z tłumaczem.

– Słuchaj – powiedział ostro. – Musisz wziąć się w garść, nie ma innej drogi. Jeśli nadal tu będziemy, gdy wstanie słońce, wróg nas otoczy. Żeby się stąd wydostać, musimy iść doliną i dopaść nasz cel. Więc wstawaj, bo inaczej zostawimy cię samego.

Mniej więcej po przebyciu trzech czwartych odległości, gdy trasa przemarszu SEALsów zeszła się z drogą stworzoną przez ludzi, w niewielkim siedlisku chat z kamienia i drewna rozszczekał się pies. Najwyraźniej wywiad przeoczył to miejsce. Kiedy w drzwiach pojawił się nieuzbrojony mężczyzna ubrany w tradycyjny strój, zwany szalwar kamiz, część SEALsów podeszła, żeby z nim porozmawiać i przeszukać teren. Znaleźli tylko narzędzia, naczynia, ubrania i pościel – żadnego radia czy broni – ale poinformowali Afgańczyka, że on i jego siedmioosobowa rodzina są obserwowani. Nie wolno im było opuszczać domu aż do wschodu słońca, ponieważ żołnierze mogli otworzyć ogień.

Drzwi innych chat były pozamykane na cztery spusty. Nie dolatywały zza nich żadne odgłosy, więc SEALsi podjęli wędrówkę w kierunku „Celu Lake James”.

W punkcie zbornym położonym kilkaset metrów od górskiej osady, w której mieszkał „Cel”, snajperzy nadali przez radio status. Nie było czasu na wypoczynek. Dotarcie na miejsce trwało ponad dwie godziny dłużej, niż zakładali, i szybko zbliżał się świt. Gdy tylko dołączyli do nich pozostali koledzy z zespołu, snajperzy ruszyli w stronę wioski.

W każdej mijanej przez Toma i innych snajperów chacie oprócz kobiet, dzieci i starców prawdopodobnie mieszkali też bojownicy. Tom zdawał sobie sprawę, że są otoczeni, a na domiar złego wróg ma miażdżącą przewagę liczebną.

– Ale w trakcie ośmiu lat wojny robiliśmy to tak często – opowiadał – że czułem, jakbyśmy to my mieli nad nimi każdą możliwą przewagę. W ogóle nie bałem się porażki.

Pewności dodawał im fakt, że w powietrzu nie było czuć zapachu gotowanego jedzenia, a ich oczy na niebie – systemy wywiadu, identyfikacji i rozpoznania – dostarczały im zdjęcia termiczne pogrążonej we śnie doliny – nie zaobserwowano właściwie żadnego ruchu. Z wysokości setek metrów każdy z SEALsów został natychmiast poinformowany, gdy z chaty wyszedł mężczyzna, żeby się wysikać, po czym wrócił do domu. Bez noktowizorów świat był zupełnie czarny, a czerń przynosiła SEALsom otuchę.

Ostatni maruderzy zespołu uderzeniowego – Afgańczycy popędzani całą drogę przez Adama – potrzebowali sześciu godzin, żeby dotrzeć do celu. Było późno, ale jeszcze nie dość późno, by odwoływać misję. Nikomu nie udało się przebyć całej drogi bez choćby jednego upadku. Jeden z SEALsów przewrócił się chyba z piętnaście razy, ale nie tylko on był zakrwawiony, posiniaczony i zmęczony. Nie mieli jednak czasu, żeby o tym myśleć. Do wschodu słońca zostało parę godzin, a wszyscy doskonale pamiętali ostatnią uwagę oficera na odprawie:

– Gdy dotrzecie na miejsce, bądźcie gotowi do walki.

***
Opis i fragment książki zaWydawnictwem M

Po konwencji i po bulu

$
0
0
Z archiwum, ale  nie straciło aktualności:


Z cyklu: hasła kampanii

Gdzie jest Putin?

Struktura propagandy

$
0
0
Propaganda może zdziałać cuda. Wiedzieli o tym wszyscy dyktatorzy, dlatego nie żałowali pieniędzy na tworzenie fikcji. Stalin np. gdy w kraju panował głód i terror, kazał kręcić krótkie filmy o tym, jak to kolejna huta przekracza wszelkie rekordy, a więźniowie w łagrach mają czyste ubrania, na śniadanie zupę mleczną, opiekę medyczną. Człowiek radziecki jak to widział, to szlag go trafiał, gdyż sam tyrał przez cały dzień, chleb miał reglamentowany a na karku NKWD. 
Chodziło o to, aby obywatele znienawidzili aresztowanych. Łatwiej było potem usprawiedliwić śmierć „wrogów ludu”. Propagandę znamy też przecież z PRL, kiedy to kroniki filmowe pokazywały urocze pochody pierwszomajowe, a Monika Olejnik tropiła sprzedajnych właścicieli punktów skupu butelek, których oskarżała o kryzys. 
Wydawało się, że ten okres już za nami. Tymczasem z przerażeniem ujrzałem w mediach reklamę… PKP. Reklamówki pokazują eleganckich, uśmiechniętych pracowników w nowoczesnym taborze, bogatą infrastrukturę. No po prostu porządek, jak w Niemczech jakichś. 
Dobrze, że tych reklam nie puszczają na małych stacyjkach, na których ludzie czekają po kilkadziesiąt minut na przepełniony, opóźniony pociąg, na mrozie i bez żadnej informacji. Bardzo jestem ciekaw, ile PKP wydało na tę fikcję? Pewnie wystarczyłoby na uratowanie niejednej linii kolejowej, bez której kolejne miejscowości powoli zamierają. 
Tomasz Połeć


Zamach na prawdę

$
0
0
Książka "Zamach na prawdę" przedstawia nieznane kulisy katastrofy i śledztwa smoleńskiego. Małgorzata Wassermann, córka zmarłego posła, aktywnie zaangażowana w sprawy rodzin smoleńskich, w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim opowiada o katastrofie, pobycie w Moskwie (m.in. próbie zwerbowania jej przez agentkę FSB), rozmowach z premierem Tuskiem, rosyjskich agentach i prowokatorach, którzy próbowali nawiązać z nią kontakt już w Polsce, o podejrzeniu inwigilowania przez ABW.




Celem publikacji jest ukazanie prawdy o katastrofie, przedstawienie najbardziej prawdopodobnej przyczyny tragedii, działań rządu, prokuratury i innych służb. Małgorzata Wassermann - naoczny świadek wydarzeń - podsumowuje i ocenia stan wiedzy o tym, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku i kulisach związanych z wyjaśnianiem katastrofy smoleńskiej.


 O spotkaniu z tajemniczą agentką:
„Była z nami piękna kobieta. Cały czas próbowała mnie uspokajać. Mówiła: Małgorzata, ty z nim nie dyskutuj, to jest najważniejszy prokurator. W pewnym momencie wyciągnęła raphacholin, a ja na to: - O widzę, że ma pani polskie lekarstwo, czy jest pani Polką ? Ona: - Jestem Rosjanką. I wtedy zorientowałam się, że w pokoju nie ma ze mną nikogo z Polski. Ona cały czas nade mną pracowała. Mówiła, że doskonale rozumie moje cierpienie, ponieważ jej ojciec zginął w podobnych okolicznościach. Pracował w kopalni, gdy jego kolega poprosił o zamianę na szychcie. On zrobił mu przysługę, poszedł do pracy i zginął w wybuchu.
- Czy mówiła jej pani, że ojciec poleciał w zastępstwie Jarosława Kaczyńskiego ?
- Absolutnie nie. Nie mogła tego wiedzieć ode mnie. Miałam wrażenie, że wiedzieli o mojej rodzinie wszystko. Nie pytali, ile ojciec miał wnuków, tylko od razu jak ma na imię druga wnuczka. Bardzo dużo czasu poświęcili na pytania, gdzie pracuję, czy to jest moja firma, i czy mogłabym podać telefon. Zaczęło mi się to wszystko nie podobać. Coś było nie tak.

 ***
   I niech pani Kopacz i pan Arabski nie mówią, że coś w Moskwie dla mnie zrobili. Zostałam sama, zdana tylko na siebie, bez niczyjej pomocy. Niech nie opowiadają, że byli w szoku...

Opis, fragment książki i okładka za Wydawnictwem M

Odmęty szaleństwa

$
0
0
Obejrzałem przed kilkoma dniami "Wiadomości" i byłem w szoku. Komornik, który uprowadził rolnikowi ciągnik - nie trafił do aresztu. Jednoroczna dziewczynka w szpitalu była pozostawiona sama sobie, nikt nie wie, kto zawinił. W szkole podstawowej nauczycielka zaklejała sześciolatkom usta i znęcała psychicznie. Dyrekcja i inni nauczyciele niczego złego nie zauważyli. 
Po takiej dawce newsów człowiek ma ochotę wyjechać z Polski. Tu już zupełnie nic nie funkcjonuje. Zapewnienia ministra zdrowia, że system będzie działał sprawniej można między bajki włożyć. Jeśli system nie potrafi zaopiekować się dziećmi, jak można ufać, że dobrze będzie opiekował się starszymi? 
Przedstawiciel prawa, asesor w biurze komornika, bezprawnie zajmuje czyjąś własność i mimo że gołym okiem widać, iż cała akcja była przeprowadzona w sposób zorganizowany, nie trafia do aresztu. Prokuratura nie dostrzega groźby mataczenia, próby wpływania na świadków (choć już takie doniesienie się pojawiło). 
Na koniec bezbronne dzieci, poddane sadystycznym praktykom nauczycielki. A dopiero co w parlamencie rodzina Elbanowskich próbowała uświadomić rządzącym, że szkoły nie są gotowe na przyjęcie sześciolatków. Ale kto tam będzie słuchał rodziców. A dziś wszyscy oburzeni! 
Ktoś jeszcze zechce twierdzić, że żyjemy w normalnym kraju? 
Tomasz Połeć


Pułapka gender. Nie daj się złapać

$
0
0
Istotą tematów poruszanych w książce są drogi i sposoby jakimi ideologia gender wkrada się w nasze życie. A potrafi to robić niepostrzeżenie i podstępnie pod szczytnymi hasłami równości oraz poszanowania odmienności. Interesująco i w przystępny sposób autorka pokazuję genezę ruchów promujących ideologię gender, a także demaskuje wypróbowane już wcześniej metody manipulacji społeczeństwami. 

Kultura oparta na relatywizmie moralnym, który uznaje za słuszne wszystko to, co jest właściwe według indywidualnego uznania, w rezultacie stoi z dala od prawdy i wartości chrześcijańskich. Walkę z kulturą chrześcijańską w bardzo obrazowym sposób autorka określiła słowami: „Uwiązać orła do grzędy i wmówić mu że jest kurą, która nawet nie potrafi gdakać”. Książka pokazuje wpływ gender na powolny upadek etosu rodziny i afirmację nastawionej na siebie jednostki, która pozbawiona autorytetów moralnych, pozostaje samotna i odarta ze wsparcia najbliższych oraz instytucji państwa. 

Dążeniem założycieli ideologii gender jest doprowadzenie do takiej zmiany społecznej, gdzie dewiacja zostanie uznana za normę. Autorka pokazuje kto w i jaki sposób dochodzi do realizacji tych celów. Jak w jawny sposób, nieświadome zagrożeń społeczeństwo może stać się ofiarą ideologów, którzy niepostrzeżenie wnikają we wszystkie obszary naszego codziennego życia. Już teraz wprowadza się do szkół programy edukacyjne, stawiające na piedestale kwestie przyjemności erotycznej jako podstawowej i naczelnej potrzeby każdego człowieka, już od narodzenia. Dzięki tej książce dowiemy się, jak szkodzi wychowanie bez autorytetów i wartości, i jak grozi to dysfunkcją społeczeństwa i osobistymi kłopotami ludzi w odnalezieniu się w podstawowych relacjach między sobą. 

Tylko pełna świadomość zagrożenia i stworzenie wspólnoty, zjednoczonej w walce o podstawowe wartości takie jak rodzina, prawda, patriotyzm i wiara mogą nas uchronić od zalania ideologią gender. I jeszcze jeden wniosek, że w roku wyborczym warto kontrolować i rozliczać władzę za pomocą najprostszych pytań kogo ona reprezentuje: społeczeństwo czy grupy interesów?

Dorota


Pułapka gender. Karły kontra orły. Wojna cywilizacji.
Marzena Nykiel.Wydawnictwo M.

Na imprezę se przybyli jacyś pro civili...

$
0
0
Dzisiaj bal u Weteranów,
Każdy zna tych panów,
Bo tam, co niedzieli
Jest zabawy wieli,
A komitet za to bierzy
Czterdzieści halerzy,
Bo si tak należy,
Taj już, taj już'
(...)



*)  Piosenka lwowska "Bal u weteranów" (wersja druga)

fot. screenshot

Ulmowie to przykład prawdziwie chrześcijańskiej miłości Boga i bliźniego

$
0
0
24 marca 1944 roku, około godziny 5. nad ranem, we wsi Markowa pod Łańcutem grupa niemieckich żandarmów w bestialski sposób zamordowała szesnaście osób - ośmioro Żydów, ukrywających ich Józefa i Wiktorię Ulmów, a także sześcioro dzieci gospodarzy.
Wiktoria Ulma była w ostatnim miesiącu ciąży. Wśród ukrywających się był handlarz bydłem z Łańcuta, Szall oraz pięciu jego synów. Drugą rodzinę żydowską stanowiły Golda i Genia Goldman oraz jej mała córeczka. Goldmanowie byli sąsiadami Ulmów. Mordowanie trwało kilkadziesiąt minut. Zabijali niemieccy żandarmi, granatowi policjanci stanowili obstawę. Ustalono później, że Ulmów zadenuncjował Aleksander Leś, ukraiński policjant z Łańcuta.
Do niedawna tragiczna historia rodziny Ulmów i ukrywających się w ich gospodarstwie rodzin żydowskich nie była szerzej znana:
„- Oczywiście wiedziano o niej w Markowej i okolicach, ale jej przebieg był jedynie przypuszczalny –mówił w jednym z wywiadów pochodzący z Markowej Mateusz Szpytma, historyk z IPN, autor książki „Sprawiedliwi i ich świat. Markowa w fotografii Józefa Ulmy”. -Nie było wiadomo, jak tragedia ta wyglądała w rzeczywistości, jak do niej doszło i kto dokładnie ukrywał się u rodziny Ulmów. Badania rozpoczęły się dopiero w 2003 roku, a pierwsze publikacje ukazały się rok później, w sześćdziesiątą rocznicę tej zbrodni. Ukonstytuował się też wtedy komitet, który przystąpił do budowy pomnika poświęconego rodzinie Ulmów. Monument stanął w Markowej 24 marca 2004 roku. Został odsłonięty przy dużym udziale miejscowej społeczności, a także Abrahama Segala – jednego z Żydów, którzy ukrywali się w Markowej.
Abraham Segal dziwi się, że Polacy tak szybko zapomnieli, a wręcz wstydzą się przypominać o bohaterstwie polskich ofiar holokaustu. - To Markowa powinna stać się symbolem zachowań Polaków wobec Żydów. Ja jestem żywym przykładem, że tragedia w Jedwabnem stanowiła margines zachowań Polaków w czasie okupacji – mówił.
- Ilekroć ktoś dziś mówi o antysemityzmie, o polskiej nienawiści wyssanej z mlekiem matki, ile razy ktoś przenosi zachowanie pojedynczych osób na ocenę całego narodu, to jest mi strasznie przykro i rodzi się we mnie gniew – mówił niegdyś podczas rocznicowej homilii ks. Waldemar Janiga. - . A takich rodzin było w Polsce tysiące – powiedział ksiądz.
Na podstawie szacunkowych danych można dziś powiedzieć, że Polacy w okresie okupacji uratowali 50-100 tys. Żydów.

Czas patriotów

$
0
0
No to mamy „patrioty” na naszym terenie. Wcale nie wiem, czy cieszyć się z tego, czy martwić. Cieszyć się chyba nie ma szczególnie czym, bo jest ich zbyt mało, aby stawić skutecznie czoło ewentualnemu atakowi. Ponadto taka bateria w pobliżu miasta to nic dobrego. Wiadomo, że wróg atakuje najpierw miejsca, które mogą stanowić dla niego zagrożenie. 
Z drugiej strony jednak to dobrze, że coś wreszcie rusza w sprawie naszej obronności i po euforii elit rządzących na temat polityki Putina, przyszło otrzeźwienie. Szkoda, że tak późno i że trzeba dopiero obcych wojsk i sprzętu, abyśmy jako Polacy poczuli się nieco bezpieczniej. Od tego tak naprawdę powinien być rząd. 
Ale cóż, gdy najpierw próbuje się gloryfikować ewidentnego dyktatora, a potem trzeba nadrabiać lata marnowanych szans – to tak się dzieje. Dziś polska armia składa się w połowie z dowódców, a uzbrojenie mamy jeszcze postsowieckie. Nie mówię oczywiście o elitarnych jednostkach, ale te nie są w stanie obronić naszych granic. Gdy więc słyszę naiwne głosy, że NATO czy Unia nas obroni – ogarnia mnie śmiech. 
No cóż, „patrioty” już mamy. Szkoda, że brakuje patriotów! 
Tomasz Połeć
Viewing all 408 articles
Browse latest View live