Tak w poniedziałek rano prezentowały się protokoły i wyniki głosowania umieszczone przed jednym z lokali wyborczych na warszawskim Marysinie. Na zdjęciach podziwiamy bramę Obiektu Sportowo-Reakreacyjnego "Syrenka" przy ul. Starego Doktora 1, gdzie mieściły się Obwodowe Komisje Wyborcze nr 501 i 502.
Jesienią 2008 roku Donald Tusk zapowiedział, że wkrótce w Polsce pedofile będą kastrowani. Deklarował wówczas, że niebawem w Polsce będą obwiązywały przepisy, które umożliwią przymusową farmakologiczną kastrację pedofilów. Niestety, tak jak wszystkie inne obietnice Tuska, i ta pozostała niespełniona. Co prawda rok później znowelizowany kodeks karny wprowadził pojęcie chemicznej kastracji, czyli leczenia pedofilów środkami na obniżenie potencji. Kastracja miała być przeprowadzana w specjalnie przygotowanych oddziałach szpitali psychiatrycznych. Na otwarciu takiego oddziału, w szpitalu w Choroszczy (woj. podlaskie), zjawił się w 2011 roku sam Tusk, który po przecięciu wstęgi – w świetle kamer i blasku fleszy - obwieścił światu, że od tego momentu: – Terapia pedofilów zmniejszy recydywę tego typu przestępstw o 70 procent. Tymczasem, do trzech takich ośrodków (wyposażonych w drzwi antywłamaniowe, kamery, szyby kuloodporne, czujniki ruchu itp.), trafiło bodaj trzech pedofilów. Żadnego nie poddano kastracji. Szybko okazało się, że ośrodki te powstały tylko i wyłącznie na potrzeby PR. Zaś przestępstwa tego typu zamiast zanikać - zgodnie z obietnicą Tuska – narastały. Rok później ofiarą pedofilów padło 7426 dzieci, czyli o jedną trzecią więcej niż w 2011 roku! Zapewne na podniesienie statystyk miały wpływ tzw. „elity”, które usprawiedliwiały pedofilię przy okazji sprawy Romana Polańskiego. Zdaniem jego obrońców - wśród których znaleźli się m.in. Andrzej Wajda, Katarzyna Figura, Dorota Stalińska, Monika Olejnik czy Krzysztof Zanussi - „Polański i tak wiele już wycierpiał przez ponad 30 lat ukrywania się". Na czym cierpienie to miało polegać? Tego dokładnie nie wiadomo. Czy na tym, że Polański jeździł po całym świecie, kręcił filmy, założył rodzinę, pozostał bogatym i szanowanym człowiekiem? Ostatnio też okazało się, że pedofilia w jego wykonaniu jest lżejsza niż np. pedofilia abp Wesołowskiego. W końcu ktoś musiał to głośno stwierdzić. „Przestępstwo to bywa lżejsze i cięższe” - oznajmiła profesor Magdalena Środa – „wina moralna Polańskiego wydaje się nieco lżejsza”. Jasne, wszak jest artystą i to bogatym, a takim wolno więcej. Z takiego założenia wychodzą nie tylko tzw. „autorytety moralne", ale również politycy. Ponoć przez ostatnich kilka miesięcy lobbowano w Pałacu Prezydenckim na rzecz gwarancji nietykalności w Polsce dla Polańskiego. Mówi się, że zamierza on zamieszkać na stałe w Krakowie i chce mieć pewność, że nie zostanie wydany ścigającym go Amerykanom. I takie obietnice niemal oficjalnie padły. Premier Ewa Kopacz stwierdziła, że Polański nie powinien podlegać ekstradycji. Arcybiskup Józef Wesołowski też może spać spokojnie, gdyż jest obywatelem Watykanu, a watykańskie prawo nie przewiduje jego ekstradycji. Moim zdaniem obaj powinni trafić co najmniej na zabieg do ośrodka w Choroszczy. Niechby spełniła się choć jedna obietnica Tuska.
Janusz Szostak
Felieton pochodzi z najnowszego wydania magazynu kryminalnego REPORTER - od dziś w sprzedaży.
Swego czasu gwiazdor filmowy, Hugh Grand nakryty został w Hollywood podczas uprawiania seksu z prostytutką w samochodzie. Aktor trafił do aresztu, a następnie objęty został dwuletnim nadzorem sądowym, zapłacił też 1,2 tysiąca dolarów grzywny. W Polsce sprawcy podobnych czynów w praktyce karani są najczęściej kilkusetzłotowymi mandatami. I niech mi teraz jakiś postępowiec powie, że jesteśmy zaściankiem… Miewali w przeszłości problemy z seksem znani artyści, miewali politycy z pierwszych stron gazet, mają je również samorządowcy. Czy Hugh Grand jest ulubionym aktorem burmistrza podwarszawskiego Błonia – tego nie wiem. Wiadomo jednak, że tuż przed wyborami samorządowymi stał się on bohaterem najgłośniejszego skandalu obyczajowego w naszym kraju. W bulwarówce i Internecie pojawiły się zdjęcia ukazujące burmistrza oddającego się erotycznym igraszkom z 21-letnią panną w zaparkowanym pod lasem służbowym aucie. Burmistrz jest żonaty i ma czwórkę dzieci, zaś dziewczyna z którą romansował, w towarzystwie mówiła do niego „dziadku”. Samorządowiec, to ktoś taki, kto bez wątpienia powinien być bliżej ludzi. Niestety, niektórzy najwyraźniej pojmują tę zasadę zbyt dosłownie. Przy okazji tego skandalu przypomniałem sobie historię sprzed kilku lat, której bohaterem był ówczesny wiceburmistrz Lęborka, w woj. pomorskim. Ten z kolei postawił na innowacyjność uprawiając cyberseks. Po prostu umawiał się z młodymi kobietami na wirtualne randki podczas których rozmawiał o seksie, ochoczo prezentował przed kamerą swoje klejnoty i onanizował się. A wszystko to w godzinach pracy, w swoim gabinecie. W końcu jedna z dziewczyn, która łączyła się wiceburmistrzem przez skype’a zdecydowała się ujawnić ten proceder. Rozesłała maila do lokalnych mediów oraz części radnych. Zawierał on zdjęcia i zarejestrowany za pomocą kamery internetowej zapis randki. Obaj lokalni włodarze utrzymywali, że padli ofiarą nagonki. Ale o ile tamten, lęborski skandalista po ujawnieniu afery sam zrezygnował z pełnionej funkcji, o tyle burmistrz Błonia zapowiedział walkę z mediami domagając się od prokuratury ścigania osób, które rozpowszechniły kompromitujące go materiały. Takie traktowanie sprawy, to nie nowość. Przypomina to chociażby zachowanie bohaterów słynnej afery taśmowej – nie jest istotna treść nagrań, ważniejsze, kto je ujawnił. Każda władza lubi zapominać, że rolą mediów jest, między innymi, tropienie i ujawnianie patologii wśród polityków i lokalnych działaczy, niezależnie od tego jakie reprezentują ugrupowania.
Felieton ukazał się w najnowszym wydaniu magazynu REPORTER
Józef Wisarionowicz Dżugaszwili mawiał: nie ważne kto głosuje, ważne kto liczy głos. To powiedzenie Stalina nabiera obecnie niezwykłej aktualności.
Mijają kolejne dni od zakończenia wyborów samorządowych, a my nie znamy ich wyników, i nie wiadomo kiedy je poznamy. Skandal, afera, chaos, farsa, manipulacja, sabotaż – słów brakuje, aby określić to co dzieje się z liczeniem głosów. W Szczecinie system PKW wskazał, jako nowego prezydenta miasta człowieka, który w ogóle nie kandydował, w skali kraju rzekomo wybory wygrało PSL (65 procent!), mające zwykle około 5 procent poparcia. Cuda nad urną!
Czy ktokolwiek jest w stanie uwierzyć w kolejne komunikaty Państwowej Komisji Wyborczej? Mało prawdopodobne. Bowiem to co wyrabia PKW przypomina wybory w Donieckiej Republice Ludowej, gdzie frekwencja osiągnęła 100,1 procenta.
I oto mamy potwierdzenie dosadnych słów Bartłomieja Sienkiewicza, byłego ministra spraw wewnętrznych: „Ch..., dupa i kamieni kupa (...) Państwo polskie istnieje tylko teoretycznie".
Janusz Szostak
Na zdjęciu: protokoły i wyniki wyborów wywieszone przez jedną z warszawskich komisji. fot.J. Rz.
Rozumiem, że można było z różnych względów nie uczestniczyć w proteście przed i w siedzibie PKW. Ale po co się tak spektakularnie od niego odcinać?! Pochwalili Was przynajmniej za to na Czerskiej i w TVN-e? Nie pochwalili. I jeszcze przywalili, że za ten „zamach na demokrację” winę ponosi PiS. To tak jak byście tam byli. Warto więc było tak się wychylać z tym oświadczeniem i obrywać teraz z obu stron? Czy Oni odcinali się od pielęgniarek, które w czerwcu 2007 roku wdarły się do Kancelarii Premiera i rozpoczęły tam okupację? Czy ktoś z dzisiejszych "obrońców demokracji" krzyczał wtedy, że jest to atak na konstytucyjny organ państwa podczas wypełniania swoich obowiązków? Można przypomnieć, co wtedy pisały media i mówili obecnie rządzący.
Jaki teraz macie mandat, by upominać się o zatrzymanych i niesłusznie postawionych przed sądem, skoro sami potępiliście, to co zrobili? Kto ma teraz stanąć na czele tych społecznych protestów? Czekacie, aż Oni podstawią ludziom jakiegoś Bolka? Czy nie widzicie, że pojedynczy, zdesperowany człowiek jest bezradny wobec tego kurewstwa, które się w kraju dzieje. Dlatego w Warszawie, Krakowie i w innych miastach naród zaczyna upominać się o poszanowanie własnej godności. A Wy róbcie sobie dalej ustawki z Millerem…
Wybory w demokratycznym państwie – niezależnie od ich rangi: prezydenckie, parlamentarne czy samorządowe – powinny być swego rodzaju świętem, podczas którego obywatele obdarzają zaufaniem swoich reprezentantów. Dają oni mandat sprawowania rządów w ich imieniu – suwerenny naród desygnuje swoich przedstawicieli do reprezentowania swoich interesów.
Powinno to odbywać się w atmosferze pełnego szacunku do instytucji państwa i przy pełnym zaufaniu do komisji wyborczych wszystkich szczebli, które winny gwarantować odzwierciedlenie prawdziwego poparcia dla poszczególnych opcji zarządzania sprawami publicznymi.
Przebieg odbywających się w Polsce wyborów samorządowych jest tego całkowitym zaprzeczeniem i przekracza wszelkie dopuszczalne granice. Stanowi wyrazisty dowód na rozkład struktur państwa, które nie potrafią zapewnić standardów demokratycznych w żadnej fazie wyborów.
Można to zilustrować konkretnymi przykładami:
* obsada personalna Państwowej Komisji Wyborczej nie dająca gwarancji bezstronności działań jej członków oraz brak merytorycznych kompetencji do stosowania nowoczesnych procedur wyborczych i ich technicznej obsługi; * szkolenia członków PKW w putinowskiej Rosji, co szczególnie bulwersuje i w zasadniczy sposób podważa zaufanie do intencji poznawania właściwych sposobów procedowania wyborczego w państwach demokratycznych; * skandaliczne przygotowanie informatycznej obsługi wyborów, co połączone ze złą logistyką zaowocowało chaosem w pracach komisji wyborczych na wszystkich szczeblach; * dezinformowanie obywateli poprzez brak precyzyjnej informacji o trybie głosowania, a nawet upowszechnianie wyborczego spotu zawierającego sformułowanie wprowadzające wyborców w błąd; * liczne nieprawidłowości w przygotowaniu kart wyborczych oraz błędy w ich dystrybucji; * ewidentne fałszerstwa wyborcze na poziomie obwodowych komisji wyborczych, m. in. wręczanie głosującym kart z zakreślonym nazwiskiem i niezwykle wysoka w niektórych obwodach wyborczych liczba głosów nieważnych z powodu wielokrotnych skreśleń, zaskakujący, niczym nie motywowany, kilkukrotny wzrost poparcia dla jednej z partii rządzących w niektórych obwodach; * budzący podejrzenia fakt korelacji ogłoszenia przez pracownię sondażową zwycięstwa wyborczego partii opozycyjnej i następującego po tym załamania się systemu informatycznego;
* chaos organizacyjny w fazie liczenia głosów i ich przekazywania do komisji okręgowych spowodowany m. in. wadliwością systemu informatycznego .
Ten wyborczy chaos obserwowany nie po raz pierwszy oraz brak poważnej reakcji Prezydenta RP i premiera rządu na zaistniałą sytuację budzi nasz zdecydowany protest.
Zajęcie siedziby Państwowej Komisji Wyborczej – niedopuszczalne w państwie przestrzegającym norm demokratycznych – traktujemy jako wyraz obywatelskiego protestu nie tylko wobec sposobu działań samej PKW, ale i wobec bezradności oraz lekceważenia przez rządzących wartości najważniejszego instrumentu demokracji, jakim jest akt wyborczy.
Jesteśmy przekonani, że demokratyczny akt wyborczy został zakłócony a jego wynik został zafałszowany i nie jest wiarygodny. Domagamy się zdecydowanych działań naprawczych zmieniających procedury prawne i organizacyjne, które wyeliminują niewiarygodność aktu wyborczego.
W zaistniałej sytuacji wybory powinny zostać powtórzone przy zachowaniu szczególnego nadzoru społecznego, w taki sposób, by ich wynik nie budził obaw o ich wiarygodność.
Odrębną sprawą jest – niezależnie od złożonych dymisji – wyciągnięcie wniosków personalnych wobec członków Państwowej Komisji Wyborczej. Absolutną koniecznością jest także przeprowadzenie stosownych procedur prawnych i ukaranie winnych zaistniałych fałszerstw wyborczych.
Zarząd AKO Poznań: prof. dr hab. Stanisław Mikołajczak – Przewodniczący prof. dr hab. Stefan Zawadzki – Wiceprzewodniczący dr Tadeusz Zysk, prof. dr hab. Jacek Dabert, prof. dr hab. Antoni Florkiewicz, dr inż. Piotr Łukasiak, prof. dr hab. Grzegorz Musiał, prof. dr hab. Jan Paradysz, prof. dr hab. Stanisław Paszkowski, prof. dr hab. Barbara Piłacińska, prof. dr hab. Wojciech Rypniewski, prof. dr hab. Roman Szulc, prof. dr hab. Jerzy Weres, dr Zdzisław Habasiński, mgr inż. Piotr Cieszyński, mgr Ewa Ciosek
Zarząd AKO Kraków: prof. dr hab. Ryszard Kantor – Przewodniczący prof. dr hab. inż. Jan Tadeusz Duda – Wiceprzewodniczący dr Mirosław Boruta, mgr inż. Andrzej Ossowski
Zarząd AKO w Warszawie: prof. dr hab. inż. Artur Hugo Świergiel – Przewodniczący prof. dr hab. n. med. Krzysztof Bielecki, dr Paweł Bromski, prof. dr hab. inż. Eugeniusz Danicki, dr Artur Górski – poseł na sejm RP, dr hab. Tadeusz Kołodziej, dr inż. Janusz Sobieszczański, dr hab. Maciej Stasiak, mgr inż. Agnieszka Stelmaszczyk-Kusz, prof. dr hab. Janina Wiszniewska
Zarząd AKO Łódź prof. dr hab. Michał Seweryński – Przewodniczący
Czyj mir domowy mieliby naruszyć protestujący w siedzibie PKW? Urzędników państwowych, którzy byli w tym czasie w pracy?
Zakłócenie miru domowego należy do przestępstw przeciwko wolności. Art. 193 K.K. mówi:
„Kto wdziera się do cudzego domu, mieszkania, lokalu, pomieszczenia albo ogrodzonego terenu albo wbrew żądaniu osoby uprawnionej miejsca takiego nie opuszcza, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.”
Istotą ustanowienia tego artykułu była ochrona takich wartości jak spokój domowego ogniska, czy prawo do niezakłócanego korzystania z mieszkania, mówiąc najkrócej prawa obywateli do ich prywatności. Tak więc ustawodawca z pewnością miał tu na myśli ochronę osób, a także lokale w których się mieszka, nie zaś pomieszczenia urzędów państwowych. Być może sędziowie PKW dobrze czują się w swoim miejscu pracy, a w okresie wyborów nawet tam nocowali, z pewnością jednak nie jest to ich miejsce zamieszkania, gdzie troszczą się o spokój domowego ogniska. Nie może być mowy o tym, że ktoś, kto w proteście zajmuje pomieszczenia jakiegoś urzędu, narusza tym samym mir domowy. Władza najwyraźniej nagina w tym wypadku prawo.To bardzo groźne zjawisko, z którym już nie po raz pierwszy mamy do czynienia.
Skąd to się mogło wziąć? Ano moim zdaniem stąd, że władza chciała koniecznie jakoś ukarać protestujących, ale nie mogła znaleźć stosownego paragrafu w rozdziałach kodeksu karnego, gdzie jest mowa o przestępstwach przeciwko działalności instytucji państwowych oraz wyborom i referendom. Po prostu czyn protestujących – jak to się mówi – nie spełniał warunków żadnego z zawartych tam artykułów. Stąd ta ponura farsa z zakłócaniem miru domowego.
Co zatem powinni zrobić policjanci, jeśli już koniecznie musieli interweniować? Wyprowadzić protestujących i ewentualnie ich spisać (wylegitymować). To wszystko. O żadnym oskarżeniu i stawianiu przed sądem nie powinno być mowy.
Wspominałem już we wcześniejszej notce, że w czerwcu 2007 roku przy aplauzie dzisiejszych „obrońców demokracji” cztery pielęgniarki wdarły się do Kancelarii Premiera i rozpoczęły tam okupację. Nikt wtedy nie mówił o naruszaniu miru domowego ani o zamachu na demokrację. Pamiętam natomiast, że na polecenie Jarosława Kaczyńskiego zrobiono protestującym kanapki.
Drobny, niewysoki, długowłosy, z wygolonymi po obu stronach głowy bokami, wciąż modnie ubrany, w oczy rzucają się słynne już oprawki Armaniego – tak prezentował się Jakub Ś. prezes Fundacji Kidprotect.pl, który wpadł spóźniony na kolejną odsłonę procesu w sprawie sprzeniewierzenia fundacyjnych pieniędzy i przygarnięcia majątku o wartości ponad 400 tysięcy złotych.
Jakub Ś. urodzony w 1973 roku, od ponad 10 lat prowadził Fundację zajmującą się zwalczaniem pornografii dziecięcej – Kidprotect. Pomysł przyszedł z ulicy – kiedyś podszedł do niego sprzedawca z kasetą wideo z dziecięcą pornografią, z którym nawiązał kontakt w celu namierzenia go i przekazania policji. Tak też się stało, a to dość osobliwe spotkanie zainspirowało Ś. i rozpoczął walkę - jak mu wówczas policja sugerowała – z wiatrakami. W krótkim jednak czasie fundacja Kidprotect mogła stanąć w szranki z fundacyjnymi tuzami w walce o prym i skuteczność w działaniu, sam zaś Jakub Ś. stał się ekspertem od dziecięcej pornografii i wykorzystywania nieletnich, w mediach było go pełno.
Vip Style
Pomysłami sypał jak z rękawa, był niezwykle twórczy i kreatywny – tak oceniają go przyjaciele i dawni współpracownicy. W trakcie funkcjonowania fundacji, zorganizował m.in. spektakularną kampanię społeczną „Bicie jest głupie” z udziałem znanych aktorów, przeprowadził różnorakie projekty, jak np. „Milczenie nie jest złotem” – na co dostał dofinansowanie z Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej (ponad 130 tys. zł), czy „Stop pedofilom” – cykl szkoleń, na które z Funduszu Inicjatyw Społecznych otrzymał około 100 tys. złotych. Z projektów tych Fundacja nigdy się nie rozliczyła. Otrzymywał też pokaźne dofinansowania od sponsorów prywatnych – od firmy Orange ponad 200 tys. zł, od T-Mobile – ponad 300 tysięcy. Pieniądze te miały być przeznaczane na szkolenia z bezpieczeństwa dzieci w sieci i miały być organizowane za darmo. Nie były – szkoły ponosiły wcale niemałe koszty takich szkoleń (za jedno Ś. liczył sobie ok. 450 zł). Do firmowania Fundacji znanym nazwiskiem, zatrudnił w jej Radzie Programowej m.in. Supernianię, czyli Dorotę Zawadzką. Funkcja ta była bezpłatna, a sama Rada spotkała się raz, miała być organem doradczym, nie miała dostępu ani wiedzy o tym, co się dzieje na koncie fundacji. - Kuba był świetny w pozyskiwaniu pieniędzy, ma ogromny dar w tej sprawie – zeznała Monika Z., która pracowała w fundacji przez 4 lata na stanowisku koordynatora. Na co szły przekazywane przez darczyńców pieniądze? Od pewnego momentu ogromne sumy były – jak czytamy w akcie oskarżenia – wydawane na cele niezwiązane z fundacją. Do nich należały wydatki m.in. na skuter ( „jeden mu się znudził, więc oddał go córce Agnieszce” – zeznała współpracownica Jakuba Ś.), okulary Armaniego ( „mówił, że kupił je sobie za 2 tysiące za pieniądze fundacji” – przyznała Monika Z. ). - Jakiś Pan przekazywał regularnie po 100 złotych. Nasza Klasa dała 15 tysięcy złotych na auto fundacyjne. Nigdy nikt tego auta nie widział – zeznał kolejny współpracownik fundacji. Jakub Ś. niezwykle chętnie odwiedzał ulubione sklepy – Peek & Cloppenburg, Barakuda, Vip Style, Bata, Van Graf, TK Maxx. Wyciąg z fundacyjnego konta, przedstawia wydatki na te zbytki w kwotach od kilkaset do kilku tysięcy złotych. Do tego najdroższy sprzęt firmy Apple, perfumy, pralnia, wycieczka do Turcji (odpoczywał tam wraz z narzeczoną), rozliczne przejazdy taksówkami oraz stołowanie się w drogich restauracjach – głównie na terenie Złotych Tarasów. - W trakcie spotkań; kiedy nie mieliśmy jeszcze siedziby fundacji, spotykaliśmy się na mieście – zeznała Agnieszka S., współpracownik fundacji w 2009 roku – Kuba płacił rachunki. W trakcie dwugodzinnego spotkania, potrafił zamówić sobie 3 – 4 drinki, zazwyczaj wódkę z colą. Było to dla mnie, jak i innych dziewczyn, porażające – wyznała. W kwestii rozbijania się po mieście taksówkami, dodała: - Poruszał się taksówkami zawsze i wszędzie, jakby miał prywatnego szofera.
Fundacja to ja
- Nigdy nie zdarzyło się, by fundacja wspierała poszkodowane dziecko czy inną osobę finansowo lub rzeczowo, oferowane było tylko poradnictwo – informowała w zeznaniach Anna B., pracownica fundacji. Celem fundacji była działalność naukowo-oświatowa, głównie szkolenia z zakresu bezpieczeństwa dzieci w Internecie, choć działania fundacji rozciągnęły się na realizację kampanii społecznych oraz lobbowanie zmian prawa. Pieniądze od sponsorów były przeznaczane głównie na szkolenia z zakresu bezpieczeństwa w sieci. Z danych finansowych, załączonych do materiału dowodowego, wynika, że np. w 2010 roku darowizny wyniosły 164 tysiące złotych. Z tego Fundacja na cele statutowe przeznaczyła 30 tysięcy, na cele administracyjne – przy zatrudnieniu 3 osób (Ś. nigdy nie zatrudnił się na żadną umowę, w fundacji pełnił swą funkcję społecznie, „bez wynagrodzenia” – jak przeczytać można w statucie) - 55 tysięcy zł. W 2012 roku na cele niestatutowe Ś. wydał ponad 190 tysięcy zł. Akt oskarżenia wymienia sumę ponad 413 tysięcy złotych jako tę, którą przeznaczył na wydatki prywatne. - Kuba z jednej strony jest wizjonerem, erudytą, ekstremalnie inteligentną osobą, robiącą bardzo dużo rzeczy niestety naraz. Z drugiej strony niezdarną, rozchwianą emocjonalnie i mało skrupulatną – powiedziała o swym byłym szefie jedna z jego pracownic. Jakub Ś. miał prostą odpowiedź na niefrasobliwość wydatkowania fundacyjnych pieniędzy – po pierwsze w większości były zasadne, a po drugie po prostu nie umiał odnaleźć się w papierach. I tak sprzęt firmy Apple był potrzebny fundacji, gdyż sam wykonywał dużo pracy graficznej, jeśliby ją oddawał specjalistom, wydatki byłyby dużo większe. Ponadto mógł w każdej chwili pracować, gdyż fundacja to było całe jego życie. - Pracowałem dla fundacji po kilkanaście godzin dziennie. Oddałem jej całe swoje zdrowie, a w trakcie pracy nabawiłem się cukrzycy - zeznawał 6 lutego tego roku. Podczas jednego z przesłuchań wyznał z kolei - w tonie przywodzącym na myśl Ludwika XIV i jego słynne „Państwo to ja” - że: „Fundacja była mną, a ja fundacją”. I choć uznał, iż „część z tych wydatków jest nie tylko prawnie, ale i etycznie nie do obrony” oraz, że „czas refleksji pokazał mi, że marny ze mnie menadżer”, to dodał jednocześnie, iż „wystarczyło, bym od samego początku zadbał o sformalizowanie swojej pracy w fundacji i zatrudnienie się na umowę o pracę”. Ś. roztoczył wizję, że przecież gdyby był tak zrobił i przyznał sobie płacę na poziomie szefa pozarządowej organizacji w wysokości co najmniej 5 tysięcy złotych, to przez 10 lat funkcjonowania w tym stanie ducha i materii, zarobiłby 600 tysięcy, a tymczasem zarzut dotyczy 413 tysięcy. Wszystko to składa na karb roztrzepania i bałaganiarstwa. - Nie pilnowałem faktur, ja się w tym pogubiłem, wymknęło mi się to spod kontroli. Jestem bałaganiarzem, nie złodziejem. Pracownice fundacji nie dają jednak wiary takim tłumaczeniom szefa. To one zawiadomiły w październiku 2012 roku prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. - Absurdem jest dla mnie to, że Kuba tłumaczył to niefrasobliwością. Z nim były rozmowy, on wiedział, co robi. Kuba doskonale radził sobie z pieniędzmi, wydawał je na swoje cele – wyznała Monika Z. - Jak poznałam Kubę, to ubrany był przeciętnie. Z wyglądu mogę stwierdzić, że miał mało ubrań. Później już sam mówił, że jego garderoba jest większa od Karoliny (jego narzeczonej) – zeznała Dagmara Z., współpracownik Fundacji. W jego otoczeniu był „bajecznie zamożny” znajomy i włączyła mu się „kogucia rywalizacja” – jak sam przyznał Ś. Prezes Kidprotect miał mu zazdrościć tych zewnętrznych objawów zamożności. Taki sobie system samousprawiedliwień wymyślił, że skoro ma się spotykać z zamożnymi, nie może wyglądać jak obdartus. - Dopadła mnie próżność i pycha – podsumował Jakub Ś. - Skoro jestem tak ceniony, to więcej mi ujdzie płazem – wyjawiał swoje myśli na sali sądowej.
Od bohatera do zera
Konto fundacji zostało zablokowane w sierpniu 2012 roku przez ZUS i Urząd Skarbowy. Jakub Ś. nie odprowadzał składek ZUS, nie płacił pensji pracownikom. Od szkół pobierał pieniądze za szkolenia, na które otrzymywał dotacje od prywatnych darczyńców. Pracownice poinformowały o swoich podejrzeniach Dorotę Zawadzką (członka Rady Fundacji), ta miała krzykiem sprowadzić Ś. do pionu. - Skontaktowałam się z Kubą, pytałam, co się dzieje z pieniędzmi fundacji. Krzyczałam na niego, pytałam, czy zdaje sobie sprawę z tego, że okrada fundację. Odpowiedział mi, że to zwykła niefrasobliwość – opowiadała Zawadzka - Powiedziałam mu, że to się wyda i będzie afera, on na to, że sobie z tym poradzi i nie będzie problemu. Jakub Ś. - za pośrednictwem swojego obrońcy, mecenasa Jacka Dubois - złożył wniosek o wydanie wyroku skazującego bez przeprowadzenia postępowania dowodowego. Ś. zaproponował sobie karę dwóch lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na 5, spłatę 250 tysięcy złotych na rzecz pokrzywdzonych i dopłaty do wysokości szkody (ponad 410 tysięcy plus zaległe pensje) w ratach, po 2 tysiące zł na miesiąc. Przewodniczący składu sędziowskiego Piotr Gąciarek nie przychylił się do prośby adwokata. Sprzeciwiła się temu także prokurator Magdalena Sowa. Prokurator wskazywała na działalność z premedytacją oraz niezgodne z prawdą tłumaczenia Ś. Konsola do gier, którą jak twierdził przekazał na dzieci niedosłyszące w Lublińcu, nigdy nie została tam odnaleziona. Kupił samochód, ale przemieszczał się taksówkami gdyż, jak tłumaczył, cukrzyca skutecznie wybiła mu z głowy pomysł zrobienia prawa jazdy – mógłby siać zagrożenie na drodze. Jednocześnie korzystał z zakupionych z fundacyjnych pieniędzy skuterów, którymi chwalił się na twiterze pisząc: „moje cudo-skutery yamaha”. Wyraził skruchę, ale jednocześnie podawał argumenty mające usprawiedliwić jego wydatki (brak pensji). Jedna z byłych współpracownic wyznała w rozmowie z „Reporterem”, że skrucha, którą ma wyrażać pan Ś., w żaden sposób nie dotyczy pracowników Fundacji, których za swe zachowanie nigdy nie przeprosił. Nie liczy też na żadną rekompensatę, gdyż sprawa wlecze się już tak długo, iż wypatruje jedynie jej końca. Natomiast trzyletni okres pracy dla KidProtect wymazała, informacji tej nie zamieszcza w swoim cv. Sam Ś. twierdzi, że jest skończony i nikt go nie zatrudni, ale już po przedstawieniu zarzutów, prowadził na facebooku zbiórkę na działalność fundacji, podając inne (niż fundacyjne) konto bankowe. Sam o sobie powiedział: - Wielu ludzi przechodzi drogę od zera do bohatera, ja przeszedłem drogę odwrotną z własnej winy. Mimo obaw i zapewnień o trudnościach w znalezieniu zatrudnienia, Ś. prowadzi dziś parentingowy portal madrzy-rodzice.pl. Jest on kontynuacją programu fundacji KidProtect, realizowanego wespół z rzecznikiem praw dziecka w latach 2010-2012, o tej samej nazwie. Prowadzony przez Ś. portal oferuje m.in. pomoc PR i marketingową czy zakup koszulek z hasłami, takimi jak „Tata – to brzmi dumnie”. Na sprzedaży samych gadżetów portal może zarabiać nawet do 50 tysięcy zł. miesięcznie, jak informuje nas przedstawiciel platformy sprzedażowo – dystrybucyjnej firmy Upsell. Co ciekawe, właścicielem serwisu madrzy-rodzice.pl jest firma LN Media, a na jej czele stoi założyciel Fundacji Lex Nostra Maciej Lisowski. W obronie Jakuba Ś. przemówiła także zastępca samego Ś., Anna Golus na łamach portalu, dla którego pracują: „Nie jest „oszustem”, „cwaniakiem”, „aferzystą”. Ciężko i uczciwie pracuje, by móc zarobić na chleb i spłatę długów, tworząc wartościowy serwis internetowy i ogromną społeczność rodziców, dla których może być nie tylko ekspertem (w momencie wybuchu afery nie stracił przecież swojej wiedzy), ale też żywym dowodem na to, że błędy (które zdarzają się każdemu) można i należy naprawiać”.
Gabriela Jatkowska
Tekst pochodzi z magazynu kryminalnego REPORTER
***
Na początku listopada Sąd Okręgowy w Warszawie skazał Jakuba Ś. na karę dwóch lat pozbawienia wolności w zawieszeniu oraz zapłacenie 210 tys. złotych grzywny i 60 tys. zł. nawiązki. Jakub Ś. musi też zwrócić 36 tys. zł. fundacji w związku z zaległymi pensjami dla pracowników i składkami ZUS. (r)
Film Open Group "uwolniła" jeden ze swoich wartościowych dokumentów, warto więc z tej okazji skorzystać. Na kanale You Tube producenta obejrzeć można pierwszą część "Transformacji" Grzegorza Brauna.
"Transformacja przedstawia genezę i krwawe konsekwencje komunistycznego przewrotu w Rosji; pokazuje, jak w l. 20. i 30. XX w. Lenin, Trocki, Dzierżyński, Stalin i ich wspólnicy wypracowują metody dezinformacji, prowokacji i eksterminacji – „stałe warianty gry”, które stosowane będą wobec wszystkich stających na drodze do zwycięstwa „światowej rewolucji”.
„Największa katastrofa geopolityczna XX stulecia” – tak rozpad Związku Sowieckiego określił prezydent Rosji, b. pułkownik KGB, Putin [2005]. Aby pojąć istotny sens tych słów i ocenić rzeczywisty rozmiar katastrofy, trzeba wrócić do początków najbardziej zbrodniczego systemu władzy w dziejach."
To była jedna z najgłośniejszych i najbardziej spektakularnych spraw kryminalnych w połowie lat dziewięćdziesiątych. Oto, według relacji przekazywanych reporterowi "Expressu Wieczornego" przez informatora, na czele grupy dokonującej w Warszawie pospolitych przestępstw miał stać Andrzej Kiełczyński, najważniejszy szpieg CIA w Izraelu, były terrorysta i bliski współpracownik byłego premiera tego kraju, M. Begina (na zdjęciu z A. Kiełczyńskim). Gang rozpracował Radosław Rzepka - wówczas reporter "Expressu Wieczornego", dziś dziennikarz "Reportera". Teraz przypominamy tamto spektakularne wydarzenie.
* * * W 1992 roku Andrzej Kiełczyński przyjechał do Polski wraz ze swoim bratankiem Albertem, który okazał się jednym z najgroźniejszych przestępców ostatniego dwudziestolecia w Polsce. Mój informator twierdził, że gang miał na swoim koncie kilkadziesiąt włamań do różnych instytucji: biur, hurtowni, sklepów i mieszkań w Warszawie, a także zbrojny napad na dom numizmatyka w Wielkopolsce. - Albert, to wysportowany facet przed czterdziestką. Wyszkolony w izraelskiej armii, potrafi otworzyć okno za pomocą dwóch noży – mówił mój rozmówca. Łupem przestępców padał sprzęt komputerowy i optyczny, kopiarki, części samochodowe, a także odzież. Towar trafiał do paserów, następnie sprzedawany był pod Pałacem Kultury i Nauki oraz w przejściach podziemnych w centrum miasta. Grupa liczyła zazwyczaj cztery osoby, jej trzon był niezmienny – zmieniali się tylko współpracownicy. Działalności Andrzeja i Alberta Kiełczyńskich w Polsce od pewnego czasu przyglądali się także warszawscy policjanci.
Mossad na nas napadł! Okoliczności zatrzymania Kiełczyńskich były bardzo dramatyczne. Na początku stycznia 1994 roku - wynajmujący mieszkanie na warszawskim Gocławiu - Andrzej i jego bratanek wybrali się na umówioną wizytę do uzdrowiciela mieszkającego w Podkowie Leśnej. Wsiedli do mitsubishi, a w ślad za nimi ruszyli nieoznakowanym radiowozem policjanci z Pragi Południe. W pewnej chwili samochód kierowany przez Alberta zajechał drogę zwykłemu patrolowi policji i zatrzymał się na wezwanie. Policjanci z patrolu nie wiedzieli, że mężczyźni w mitsubishi byli śledzeni przez innych funkcjonariuszy. Nie wiedzieli też, że zatrzymani mieli przy sobie broń. Kiełczyńscy odegrali przed mundurowymi teatralną scenkę. Udawali, że nie rozumieją po polsku, zaś sami mówili po hebrajsku. Pokazali izraelskie dokumenty, a starszy z nich wyjął kartkę z tekstem: „Przepraszam. Jestem pracownikiem amerykańskiego wywiadu CIA. Nie mówię po polsku”. Policjanci zbaranieli, ale w końcu pozwolili im jechać dalej. Kiełczyńscy zostali zatrzymani późnym wieczorem, po powrocie od uzdrowiciela, kiedy wchodzili do bloku. – Albercik, Mossad na nas napadł! – krzyczał Andrzej. Ale bratanek nie zdążył sięgnąć po broń, gdyż został błyskawicznie obezwładniony. W mieszkaniu, strzeżonym przez wyszkolonego psa, policjanci znaleźli przedmioty pochodzące z włamań, amunicję oraz maski służące przestępcom do napadów. Funkcjonariusze odebrali dwa pistolety: gazowy, przerobiony na ostrą amunicję oraz VIS –a. Po zatrzymaniu Andrzej Kiełczyński był bardzo pewny siebie. Sprawiał wrażenie osoby nietykalnej. – W czasie przesłuchania rozłożył na biurku cały wachlarz wizytówek. Były na nich nazwiska osobistości z pierwszych stron gazet - mówił mi policjant z Pragi Południe. Andrzejowi Kiełczyńskiemu, który utrzymywał, iż nie wie czym zajmuje się jego bratanek, postawiono zarzut nielegalnego posiadania broni i zdecydowano o miesięcznym areszcie. Albert Kiełczyński trafił za kratki pod znacznie poważniejszymi zarzutami, m.in. napadu z bronią w ręku na dom numizmatyka w Jastrowiu. Po zatrzymaniu Kiełczyńskiego zrobił się szum nie tylko w polskiej, ale i w izraelskiej prasie, która w tamtym czasie częściej niż o nim pisała o jego córkach. Starsza była bowiem żoną syna Mosze Dajana (był ministrem Obrony Narodowej i Spraw Zagranicznych Izraela - przyp. red), natomiast młodsza popularną aktorką i modelką.
Terrorysta i przyjaciel premiera Andrzej Kiełczyński, Polak z Radzymina, syn byłego członka Komunistycznej Partii Polski, w 1958 roku wyjechał jako dwudziestolatek z rodziną do Izraela. Otrzymał tam obywatelstwo, wstąpił do armii i brał udział w wojnie sześciodniowej z Egiptem. Zapisał się do prawicowej partii Herut, której z czasem zmieniono nazwę na Likud („Jedność” ) i został bliskim współpracownikiem Menachema Begina, późniejszego premiera Izraela. W latach 70. ubiegłego wieku brał udział w akcjach terrorystycznych skierowanych przeciwko RFN - zajmował zbrojnie ambasadę tego kraju w Tel Awiwie, to samo uczynił w Instytucie Goethego, a także podpalił biuro Lufthansy. Ówczesne władze Izraela przymykały oczy na te wyczyny Kiełczyńskiego, a wymiar sprawiedliwości fundował mu niskie wyroki w zawieszeniu. „Wszystkie te akty o charakterze terrorystycznym miały jeden, jedyny cel – nieustanne wpędzanie Niemców w kompleks żydowski. Trudno przecenić korzyści płynące z tego iście makiawelicznego pomysłu Begina. Pomysłu, który jego następcy przejęli w odniesieniu do innych narodów, nie tylko Niemców. Być wyrzutem sumienia na politycznej mapie świata, to przecież pozycja wymarzona. Koniec końców ta polityka zaszczepiania kompleksu żydowskiego tak im weszła w krew, że od pewnego czasu prowadzona jest wobec Polski” – przyznał Kiełczyński w swojej książce „Amerykański piorun”. Andrzej Kiełczyński, który w Izraelu obracał się w najwyższych kręgach władzy, twierdził, że w 1985 roku został zwerbowany do pracy w CIA i był jej najważniejszym agentem w Tel Awiwie. Działał pod pseudonimem „Piorun” i przekazywał Amerykanom informacje o politycznych planach rządu, rozmieszczeniu broni atomowej na terenie Izraela, a także o wykorzystywaniu pieniędzy przesyłanych do tego kraju przez Stany Zjednoczone. Zdemaskowany musiał wyjechać z Izraela, gdzie zablokowano mu wszystkie konta.
Agent CIA czy hochsztapler Kiełczyński przyjechał do Polski w 1992 roku i niemal od razu otworzyły się przed nim drzwi najważniejszych gabinetów w państwie. Stał się osobą znaną i bywałą na salonach. Prezydent Lech Wałęsa nadał mu w trybie pilnym polskie obywatelstwo. Mirosław Chojecki zrealizował o Kiełczyńskim film, w jednej z gazet zaczęły ukazywać się wspomnienia o jego szpiegowskiej działalności w Izraelu. Kiełczyński proponował napisanie książki znanemu pisarzowi Zbigniewowi Safjanowi, ale współautor „Stawki większej niż życie” odmówił. Problem tkwił w tym, że to co dla Kiełczyńskiego stanowiło dowody na jego współpracę z CIA, dla innych już nie było tak wiarygodne. Często były to hotelowe i telefoniczne rachunki, bilety lotnicze, kartki pocztowe itp. W końcu trafił do Roberta Ginalskiego z wydawnictwa Da Capo. Współautor i wydawca „Amerykańskiego pioruna” mówił potem, że nie czuł się bezpiecznie podczas tych spotkań. Tak jakby Kiełczyński, któremu bardzo zależało na tej książce, usiłował wywierać na nim presję. Pojawiał się w jego domu w towarzystwie bratanka Alberta. Przyprowadzali ze sobą psa – owczarka niemieckiego, którego drażnili czymś w rodzaju pałki z paralizatorem. Sam Kiełczyński podpierał się przy chodzeniu gustowną laską, z której po naciśnięciu przycisku wysuwał się sztylet. Mówił, że to z względów bezpieczeństwa, na wypadek gdyby zaatakowali go agenci Mossadu. Andrzej Kiełczyński był człowiekiem schorowanym, cierpiał na cukrzycę. Twierdził, że nabawił się jej pracując dla CIA. Domagał się od Amerykanów 300 tysięcy dolarów odszkodowania za utratę zdrowia. Rozpoczął nawet w tej sprawie protest głodowy. Wraz z Albertem rozłożyli leżaki przed ambasadą amerykańską w Warszawie i siedzieli tam, spożywając jedynie soki. Zrezygnowali z głodówki, bo Amerykanie pozostawali niewzruszeni na żądania byłego agenta.
Bratanek zabójcą Albert Kiełczyński do 16 roku życia wychowywał się na warszawskiej Woli. W 1972 roku, po śmierci matki wyjechał do Izraela, gdzie zaopiekował się nim najpierw ojciec, który był artystą malarzem, a potem stryj Andrzej. Następnie wstąpił do armii izraelskiej. Brał udział w wojnie w Libanie. Za napady rabunkowe z bronią w ręku m.in. na jubilera, odsiedział w izraelskim więzieniu osiem lat. Po przyjeździe ze stryjem do Polski zorganizował grupę przestępczą. Za napad rabunkowy na kolekcjonera monet i przestrzelenie mu kolan, dostał wyrok siedmiu lat pozbawienia wolności. Podczas przerwy w odbywaniu kary - spowodowanej chorobą nowotworową - związał się z poznańskim światem przestępczym, a następnie zastrzelił w poznańskiej Cafe Głos mężczyznę, bo jak twierdził, nie chciał się z nim rozliczyć z pieniędzy za kradzione samochody. Złapany i ponownie postawiony przed sądem, został skazany na dożywocie. Chory na raka Albert Kiełczyński zmarł w więziennym szpitalu w trakcie odbywania kary. Zaś jego stryj, „Amerykański Piorun” po opuszczeniu aresztu mieszkał jeszcze przez pewien czas w jednej z warszawskich plebani, a potem wyjechał z Polski i słuch o nim zaginął. Aleksander Rozenfeld, polski poeta i publicysta żydowskiego pochodzenia, który znał Kiełczyńskiego, tak o nim napisał: „Niespełniony malarz – Bozia talentu nie dała, niespełnione aspiracje oficerskie – naturalizowanym Żydom stopni nie przyznają, przeżyta wojna sześciodniowa – w czołgach na Wzgórzach Golan, wreszcie tęsknota za tym, żeby naprawdę być kimś ważnym. (…) Andrzej Kiełczyński trafił – i w Izraelu i w Polsce - tak jak zawsze marzył, na pierwsze strony gazet. Smutne tylko, że to nie jako malarz, polityk, pisarz, ale zwyczajnie – w kryminalnej kronice.”.
Warszawski sąd uniewinnił dziennikarzy zatrzymanych w siedzibie PKW po proteście, który się tam odbywał przeciw fałszowaniu wyborów samorządowych. Dziennikarze zostali zatrzymali przez policję pod zarzutem „naruszenia miru domowego”. Już głupszego powodu chyba wymyślić nie można było, bo trudno sobie jakoś wyobrazić, aby obecność dziennikarzy, którzy relacjonują przebieg wydarzeń, naruszała mir. Jeśli już ktoś naruszał - to uczestnicy protestu. Szczęśliwie sąd wykazał dużo zdrowego rozsądku i odrzucił zarzuty policji. Swoją drogą dziennikarze na całym świecie uczestniczą w różnych wydarzeniach, także wojnach, i tam jakoś nikt ich nie zatrzymuje. Mało tego - policja ochrania dziennikarzy. To są standardy krajów demokratycznych, a nawet tych, które na demokrację pozują. Czyżby coś się w Polsce zmieniało? A z innej beczki - wrak boeinga 777, który został zestrzelony nad Ukrainą, wraca do Holandii. Udało się to Holendrom, mimo iż spadł na terenach objętych walkami, którymi władali tzw. separatyści. Polski TU 154 nadal leży na ziemi rosyjskiej, na której żadna wojna się nie odbywa, a nasze kontakty z Rosją jeszcze niedawno nazywane były wzorcowymi. Trudno zrozumieć Polskę. Tomasz Połeć
Z kół zbliżonych do kwadratów wiadomo, że po głośnej już wyprawie do Świętego Mikołaja z Rovaniemi, Radosław Sikorski planował następne eskapady. Kolejnym etapem podróży marszałka sejmu miał być Disneyland pod Paryżem, gdzie zamierzał nawiązać stosunki bilateralne z Myszką Miki i Kaczorem Donaldem. W planach zagranicznych wojaży Sikorskiego było także miasteczko Legoland w Danii, które miał ponoć odwiedzić w ramach programu swojej partii - "Nie róbmy polityki – stawiajmy klocki".
Wreszcie na koniec - polityk chciał zwiedzić otwartą w zeszłym roku w Berlinie rezydencję Barbie. W tej ostatniej podróży Sikorskiemu miał towarzyszyć Władysław Bartoszewski, lecz kiedy dowiedział się, że nie chodzi tu o Klausa Barbie – zrezygnował z wyjazdu.
Na wieść o aferze Sikorskiego w Polsce, Święty Mikołaj doznał szoku i skrócił brodę.
"Wolność i Niezawisłość. Ostatnia nadzieja" - to tytuł filmu Sławomira S. Górskiego i najnowsza propozycja Film Open Group - producenta niezwykle wartościowych dokumentów. W najbliższy poniedziałek w Warszawie i Rzeszowie odbędą się przedpremierowe, bezpłatne pokazy tego filmu.
„Udział Moskwy” w wyrokach Sądów Wojskowych. Alianci „umywają ręce” dysponując kompletnym obrazem zbrodni dokonywanych na sojusznikach. Losy oficerów IV Zarządu Głównego „Wolność i Niezawisłość” na tle zebranych faktów historycznych.
Geneza WiN-u, ostatniej legalnej powojennej Polskiej Władzy, przygotowującego kraj do wyjścia spod okupacji niemieckiej. O co walczyli WiN’owcy? Dlaczego bezpieka skierowała przeciwko nim zespoły doborowych morderców pod ścisłym nadzorem Moskwy? Warszawa, Wrocław, Opole… To nie jedyne miejsca prowadzonych ekshumacji. Rodziny wciąż oczekujące na wiadomość… Relacje świadków z tragedii śledztw i tortur. Wyniki ekshumacji na warszawskich Powązkach i wrocławskich Osobowicach, analizy materiału genetycznego DNA rodzin, relacje żyjących świadków, opracowania naukowe na bazie dowodów. Grypsy więzienne skazanych.
Producent na swojej stronie informuje, że oglądając ten klip i kupując dostęp do filmów, a także płyty DVD na ahaaa.pl, pomagasz finansować ten oraz inne jeszcze nie zrealizowane filmy.